niedziela, 18 września 2011

Aragonia. Krew, pył i łzy.







Pomysł wyjazdu do Aragonii zrodził się w jakże skomplikowanym umyśle naszego kolegi Ex-a. Zaproponował to miejsce, ponieważ rzadko kto tam jeździ, zero relacji, no to w końcu można być gdzieś pierwszym, a umówmy się, taki przywilej rzadko się trafia nawet w przypadku nabycia żony. Zachwyciła mnie ta idea, bo skoro nikt tam nie był, to będzie można po powrocie ściemniać na maxa, co w życiu wychodzi mi najlepiej. Budżet miał być budżetowy i zmieścić się w kwocie 1500 PLN. Zmontowaliśmy ekipę w składzie: JA, Pawlicho, Ex oraz z łapanki Michał z Warszawy. Do ostatniej chwili wyjazd był niepewny, więc gdy klamka zapadła czasu zostało niewiele na przygotowanie mojego pickupa jako holownika lawety i nosiciela jednego motocykla. Postanowiłem zrezygnować z przeglądu stanu technicznego na rzecz trzykrotnego woskowania z polerowaniem. W końcu chodzi o to by dobrze wypadł na fotach.
Bez dwóch zdań, najtrudniejsze w całym wypadzie były dwa elementy. Dojazd i powrót. Prawie półtorej doby jazdy non-stop w każdą stronę męczy okropnie. Do tego postanowiliśmy nieco zaoszczędzić na francuskich autostradach i pojechaliśmy opłotkami. W efekcie raz nawet rozpinalismy zaprzęg na polu jakiegoś miejscowego rolnika żeby nawrocic, bo GPS i intuicja poprowadziły nas w czarny odbyt. Trzeba jednak przyznać, że trasa po małych francuskich miasteczkach była niezwykle urokliwa. Późnym wieczorem wspinaliśmy się na pirenejską przełęcz graniczną. Lekko nie było. Serpentyny niczym podpis profesora medycyny i strome podjazdy zmuszały mnie wielokrotnie do zapięcia pierwszego biegu, a nawet wtedy Hilux przebąkiwał coś, czy by nie skorzystać z reduktora. Na szczycie byliśmy ok 23-ciej. Gdy podjechalismy pod trzykilometrowy tunel będacy bramą do Hiszpanii okazało się że w godzinach 22:00 - 8:00 tunel jest zamknięty, bo nocą trwaja tam prace remontowe. Na tę okolicznosc przesłuchalismy z Michałem, który zna “bardzo trochę” hiszpanski, tunel-robotnika. Rozwiał nasze nadzieje. Puścił by nas ale w środku jest mrowie maszyn i samochodów. Nie da rady. O zawracaniu też nie było mowy. Postanowilismy najblizsze 9 godzin spędzic pod tunelem. Ja z Pawłem "spałem" w samochodzie, a Ex z Michałem rozbili namiot na pobliskich skałach.



8:03. Dwie doby od naszego startu z domu. Atakujemy tunel. Krzywy jakiś taki. 5% nachylenia. Za kilkadziesiat minut dojezdżamy do hiszpańskiej Ainsy. Tu planujemy zostawic auto z przyczepą. Trzeba tylko znaleźć dobre miejse. Udaje sie za drugim strzałem. Jakieś 3 km przed miastem jest Hotel, restauracjia i wypasiony camping. Dogadujemy się. 6 euro za dobę postoju pickupa z przyczepą. Jest to do przyjecia. Szybki prysznic. Śniadanie na kolanie i w drogę.


Pierwsze kilometry offu pozbawiaja mnie złudzeń, że będzie to obiecana lajt-szutrowa trasa. A chcialem przed wyjazdem zmienić w Forfiterze kostki na jodełki. Paweł mnie powstrzymał, przypominając, że to Ex ukladał trasę, więc nikt nie wie co nas moze spotkać, a już szczególnie sam Ex. Plenery jak z katalogu. Bazaltowe wąwozy. Podłoże kamieniste i czasem dla odmiany bardziej kamieniste. W zasadzie chyba jednak odwrotnie. Walczymy. Ex glebi jadąc dnem nieobecnego strumienia. KTM doznaje obrażeń. Z rany w silniku sączy się olej. Diagnoza, perforacja bocznej pokrywy silnika. Pierwszego dnia. W drugiej godzinie jazdy. Porażka.






Na szczęście mamy w ekipie Pawła. Zawsze potrafi zrobić cos z niczego. Podziwiam, to zupełnie odwrotnie niż ja. Pawlicho to skrzyżowanie McGyvera ze Speedym Gonsalesem. Nasz człowiek-orkiestra błyskawicznie wydobył z kieszeni plecaka jakąś tajemniczą miksturę. Po tym jak widziałem jak sobie zrobił klocki hamulcowe z ebonitu, wolałem nie pytać co to. Po chwili mikstura zalepiła otwór w pokrywie. Kilka minut później mogliśmy ruszać w drogę.





















W oddali na jednym ze szczytów dostrzegamy osadę, dumnie rozłozoną na skale. Solidna taka. Prawie twierdza. Postanowiliśmy poszukać tam wody, która nam znika w niepokojącym tempie. Puste wąskie uliczki. Żadnych ludzi. Żadnych glosów. Żadnych dźwięków. Rozwieszone pranie i starannie wypielegnowane kwiaty w oknach, zdradzają obecnośc mieszkańców. Nie było nam jednak dane nikogo zobaczyć, z wyjątkiek prawie-psa. Za to widoki z osady na okolicę takie, że nogi się uginają. Nawet te w ortezach.





















Aragonia to najmniej zaludniona prowincja Hiszpanii. I najbiedniejsza. Kiedys stanowila jedność z sąsiednią przebogatą Katalonią. Jednak zamożna siostra wymiksowała się z tego duetu. Aragonia podupadła. Młodzi stąd wyjechali. Starzy powymierali. Teraz umierają ich opuszczone domostwa. Często całe wsie. Niesamowite uczucie przejeżdżać przez bezludne osady. Mijać puste domy położone w przecudnych miejscach. Obok jednego z takich domów rozbijamy o zmierzchu biwak. Płaski kawałek sadu to znakomite miejsce. Spędzamy noc w gaju oliwnym. Pełno tu też migdałowcow brzemiennych w owoce oraz krzewów przesłodkich jeżyn. Odnosi się wrazenie, że sad chce przekupić przypadkowych wędrowców, by zostali tu na dłuzej, na stałe. By odwrócili agonię kamiennego domu. My jednak znikniemy stad razem ze świtem. Tak będzie już do końca. Będziemy się rozbijac tuż przed zmierzchem i odjeżdżać tuż po wchodzie słońca. Oczywiście dbamy o to by nie został po nas żaden ślad. Generalnie dzikie biwakowanie w Hiszpanii jest zabronione. Oczywiście jak się nie przegina, to nikt sie nie czepia. Jedynie palenie ognisk odpada.












Chłoniemy widoki i upajamy się górskimi szutrówkami w leśnej oprawie. Droga od czasu do czasu bardziej wymagające. Trochę większych kamieni tudzież konkretniejszych głazów. Wszystko jednak z umiarem. Zaczynamy ogarniać w co tu się gra. Priorytetem nie jest o dziwo paliwo ale woda. Temperatura sporo powyżej 40 stopni. Do tego jakiś tam wysiłek i mamy deficyt płynów gotowy. Wszczyscy mają camelbagi z wyjątkiem mnie oczywiście, bo na plecach ma plecak fotograficzny. Taka misja.





Rzek, strumieni czy też innych cieków wodnych póki co nie stwierdza się. Trzeba poszukać w jakimś pueblo. Zjeżdżamy z gór do wioski. Nawet taka zadbana. Ze dwadzieścia kominów. Nagle szok. Człowiek, znaczy kobieta. Pytamy o wodę. Pokazuje kierunek do miejsca gdzie jest publiczny kran. Z cienia wyłania się jeszcze staruszka. Pytamy kobietę ilu tu jest mieszkańców. Kiedyś była ich ponad setka ale teraz we wsi zostały dwie osoby. Ona i stary Juan co mieszka na obrzeżach wioski. Pewnie zgiełk osady go znużył. Żart taki. Dzisiaj jest tu jednak wyjątkowo tłumnie, bo do niej przyjechała ta staruszka, a do ruin przy kościele jakiś konserwator. Zaludnienie im podskoczyło o 100%.

Żegnamy się i udajemy sie kierunku ruin kościoła. To dla Michała, trochę narzekał, że nie oglądamy nic oprócz drogi. Trochę chłop racji ma. Niech sobie obejrzy te ruiny skoro i tak jest po drodze. Kościelna wieża dumnie się wynosi ponad okolice usadowiona na niewielkim wzgórzu. Z bliska to wcale nie taka ruina. Mury solidne nienaruszone, takie w romańskim stylu. Chyba. Tylko wejście jakieś zasypane. Żaden problem. Dwa skoki i Michał wraz Pawłem nikną w cieniu świątyni. Ex grzebie trochę w nawigacji. Ja grzebie trochę w nosie. No co? Kurzy się.





Nagle z kościoła wybiega Paweł. Coś krzyczy. Purpurowy jak kardynalskie szaty. Oczy wielkie jak okolicznościowe monety. Wychwytujemy powoli fragmenty przekazu. - Michał. STOP. Tragedia.STOP. coś tam. STOP. Zniknął. STOP. Zniknął, ale że jak? - pytamy. Cud? Teleportacja? Nie, nie, Paweł łapie powietrze. Zapadł się po ziemię! Zarwała się po nim podłoga! Spadł do samego piekła! A konkretniej, ile metrów? - Ex stara się być precyzyjny. Siedem może osiem, brzmi wyrok. Zabił się na śmierć jak amen w pacierzu - Pawel podświadomie nawiązuje do miejsca akcji. Może przeżył upadek? Ex jak zwykle praktyczny, chce wiedzieć na czym stoi, choć w tych okolicznościach, to moze średnio trafione porównanie. Paweł rzęzi, że owszem upadek może jakimś cudem przeżył ale tego stropu co zanim runął, to już na bank nie. Tak naprawdę człowiek nigdy nie jest gotowy na taką sytuację. Można o tym czytać, można to w myślach ćwiczyć ale jak się już to zdarzy w głowie pustka, a we wszystkich członkach turbulencje. Miotamy w siebie wzajemnie dziesiątki pytań. Ex się zastanawia kogo zawiadomić w pierwszej kolejności. Z Pawłem gorzej, wpada w depresję, pyta ile czasu zejdzie nam na przesłuchaniach w prokuraturze. Przed załzawionymi oczami przelatują mu dziesiątki kilometrów jazdy, które teraz stracimy. Mnie z kolei nurtuje kwestia jak podzielimy miedzy siebie jego rzeczy i wodę. Nagle widzimy jak nad ruinami unosi się duch Michała. Kiedy duszna głowa jest już ze dwa metry nad ziemią zaczyna sie uśmiechać, dociera do mnie, że on jest jednak ciągle on-line, zapomniałem tylko, ze jest taki wysoki. Kuśtyka do nas w bardzo przyzwoitym tempie. Na wszelki wypadek obserwuję czy rzuca cień. Rzuca. No to spoko. Żaden tam zobie, czy inna mara. Łeb trochę porysowany, mocno kuleje i cały zakurzony. Powinien być usatysfakcjonowany, teraz sam wygląda jak ruina, będzie chciał sobie znowu pooglądać, to wystarczy, że luknie w lusterko.




Poczekaliśmy chwilę aż Michał załapał w miarę rytmiczny oddech i całą czwórką ruszyliśmy na wizję lokalną zdarzenia. Komisja wspólnie zredukowała owe 8 metrów do 4-ech i pół, co i tak uznano za całkiem przyzwoity wynik. Brak większych obrażeń na ciele ofiary, ofiara zawdzięcza rynsztunkiem enduro (zbroja, ochraniacze, buty itd) szczęśliwie niezdjętym przez nosiciela.



No dobra, poszaleliśmy czas wracać do zajęć. Znajdujemy publiczny kran z wodą. Jakże to piękna świecka tradycja. Znaczy te krany. W każdym, miasteczku wiosce czy przysiółku w centarlnym punkcie osady jest kran. Zawsze działający. Nie ma policji, sklepu czy kiosku, może nawet nie ma ludzi, a kran jest. No ale w takim klimacie, to raczej konieczność Czasem nawet podczas jazdy czuje się takie podmuchy ciepłego powietrza niczym z suszarki do włosów. Złapałem się na tym, że kiedy pewnego razu wjechaliśmy do miasta i tam zobaczyłem na termometrze, że temperatura spadła do 34 stopni, zacząłem wkładać bluzę...




Zatrzymujemy się przy każdym takim napotkanym wodopoju. Nawet gdy mamy odpowiedni zapas wody, to i tak wymieniamy wodę na świeżą, chłodniejszą. I pijemy “na zapas”. Jednak po pewnym czasie czysta woda staje się trudna do przełknięcia, a wypić trzeba kilka litrów dziennie. Oszczędzamy kasę, więc kupujemy butelkę jakiegoś napoju o jakims tam smaku i robimy roztwór mieszając z posiadaną wodą. Sprawdza się znakomicie. Ex nie kupuje. Ma tabletki musujące, magnez czy cóś, poczęstowałby nawet ale zwykle ma je gdzieś na dnie bagażu.




Zatankowani ruszamy w drogę. Kilkaset metrów dalej spotykamy konserwatora. Pytamy o jakiś skrót, którym wrócimy najszybciej do wyznaczonego przez Ex-a śladu GPS. No niby jest tam jakaś ścieżka ale on nie wie czy damy radę przejechać. Rozpaczliwie podkreślam tę watpliwość, było nie było wykształconego człowieka. Groch o ścianę. Nikt mnie nie słucha. c.d.n...




Zwiastun do filmu z wyprawy:




-------------------------------------------------------------------



Zagrożona część i fresków sześć



Jedziemy grubokamienistą, wąską drogą ale nic niezwykłego, bywało gorzej. Pan konserwator przesadził. Może z pobudek czysto zawodowych chciał chronić Pawła Yamahę, której niebawej stuknie ćwierćwiecze. Na pierwszym skrzyżowaniu dojeżdżamy do “tracka”. Dalej prowadzi dużo szersza szutrowa droga malowniczo wijąca się wśród południowych Pirenejów Aragońskich. Przejeżdżamy przez kolejną opuszczoną osadę sterczącą na jednym ze wzgórz. Na przemian wspinamy się na kolejne wzniesienia by zaraz zjechać w dół i powtórka. Generalnie jednak dołujemy, trend jest zdecydowanie spadkowy.
Jakiś czas temu minęlo południe i słońce zaczyna przeginać. Dobry czas na postój i przygotowanie obiadu. Co do zasady nie trzymamy się żadnych zasad i obiady pichcimy gdzie popadnie. Na górskich drogach, polach, na krawężniku we wsi, miedzy koszykami pod supermarketem (bo raz do miasta trafiliśmy) ale tu w górach na tej patelni, to sami byśmy aspirowali do roli dania. Jest jeszcze w miarę wysoko i ciężko nawet o drzewa dające skuteczny cień. Zdarzają czasem drzewka oliwne ale to pozoranci, listki mizerne, cienia tyle co z firanki. Na jednym z zakrętów, dostrzegamy łatwą do przeoczenia boczną ścieżkę. Intuicja nam podpowiada, że mamy tam rezerwację na obiad. Droga prowadzi do samotnego domu. Opuszczony oczywiście i w kiepskiej kondycji. Wyglada dosyć groteskowo


Sama lokalizacja domu jest dosyć intrgująca. W Aragonii tak jak i później w Meksyku ludzie mieszkali w zwartych osadach. Powódów było wiele. Bezpieczeństwo, surowy klimat, wymagajacy teren. W wiejskich wspólnotach szybciej powstawała infrastruktura, wodociagi, drogi, sklepy. Ktoś kto wybrał tak nietypowe miejsce do życia musiał mieć jakiś powód...
Trzeba przyznać że ten dom na odludziu jest jakiś dreszczogenny, za to dzielnica wymiata. Teraz dostrzegamy, że jest to końcówka stromego półwyspu wtopionego w wielkie jezioro o niesamowitej turkusowej barwie. Idealne miejsce na postój. Wypakowujemy bagaże, zrzucamy zbroje i buty. Co za ulga. Błogostan. Człowiek to wyjątkowo pokręcony ssak. Sam sobie funduje jakąś niewygodę, by po jej odstawieniu, mógł się rozkoszować jej brakiem, a przecież jedynie wrócił do punktu wyjścia. Żadna małpa nie jest tak głupia. Mniejsza o to. Szczerbaty otwór drzwiowy budynku kusi. Ciekawość zwycięża. To akurat z małpami nas łączy. Postanawiamy zwiedzić dom. Z wyjątkiem Michała. On na samą mysl o zwiedzaniu czegokolwiek, utyka bardziej.
Parter standard, zdewastowany tak jak powiniem być zdewastowany parter porzuconego budynku na uboczu. Zgodnie z kanonami sztuki, nie ma się do czego przyczepić. Za to pietro... Są tam trzy sypialnie całkiem dobrze zachowane, a w każdej z nich ściany są przyozdobione prewersyjnymi freskami. Normalnie sado-maso spływa krwią ze ścian. Jeden fresk jest niedokończony, jakby artysta miał zamiar jeszcze dokończyć dzieła, tylko wyskoczył po farby, Albo modela. Zrobiło mi sie jakos nieswojo. Generalnie mam się za człowieka otwartego na wszelkie inicjatywy ale to otwartość raczej mentalna, a nie anatomiczna. Wprost przeciwnie, niektóre partie mojego ciała, w takich sytuacjach, cech uje wyjątkowa zwartość.





Ktoś nadjeżdża, słychac silnik! - Paweł podnosi alarm. Gospodarze wracają? Wypadamy przed dom. Przetaczamy motocykle za budynek. Być może ktoś przejedzie tylko tądrogą obok. Może nas nie zauważy. Miotamy się zbierając rzeczy i biegając wahadłowo między nowa kryjówką, a “starym” parkingiem. Wyglądamy idiotycznie ubrani jedynie w gacie i skarpetki. Strojem idealnie się wpasowaliśmy w klimat miejsca. To się zboki podjarają. W milczeniu (sapania po chaotycznym przegrupowaniu nie liczę) wpatrujemy się w zarośla przesłaniające drogę. Stamtąd spodziewamy się zagrożenia. W 1936 roku podczas wojny domowej, na każdym tutejszym domu w którym barykadowali się prorządowi republikanie (w tym równiez Polacy), malowali hasło “NO PASARAN!” (Nie przejdą!), które miało ostrzec faszystowskich rebeliantów o determinacji obrońców. Dzisiaj powinienem mieć to wytatuowane na pośladkach.... technicznie rzec biorąc pasowałoby, jest dwuczłonowe...

Rajska plaża.

Strzelamy z małżowin w kierunku wroga. Wyglądamy jak cztery surykatki, tyle ze w skarpetkach i gaciach. Każdy słyszy intruza wyraźnie i każdy słyszy co innego. Ktoś jest pewny że to samochód. Paweł nie ma wątpliwości, że to quad. Żal mi kolegów, którzy si jeszcze łudzą. Wśród bukietu moich przeróżnych odchyleń anatomicznych, przeciętny obserwator juz nawet nie dostrzega jak bardzo mam odstające uszy. Słysze z nich najlepiej. Nie mam wątpliwości. To piła motorowa. Taka TEKSAŃSKA.

Mijają sekundo-wieki i nic się nie dzieje. Puls mi juz nawet opadł do 140-stu. Co to było? Fonomorgana? Odwodnienie? Brzemię odciśnięte przez polską literaturę? Że niby wszystkim się zdawało, że to Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało? Nieważne. Jestem zmęczony, głodny i chce mi się pić. Postanawiamy odwołać alarm. Zwieracze chwilowo mają “spocznij”.


Czas na obiad. Rozkładamy się z kuchnią w cieniu zabudowań gospodarczych. Zarówno one  jak i całe podwórze, bardzo kontrastują z frontem budynku domu. Panuje tu raczej ład. Kamienna, klimatyczna stodoła i łącznik w bardzo dobrym stanie. Widok ze stodoły taki, że tylko nieliczni szczęśliwcy maja lepszy z domu. Nawet trawnik na podwórzu dosyć porządny. Raczej niekoszony ale przystrzyżony przez zwierzęta. Do tej koncepcji nie pasuje trochę brak odchodów na trawie. Być może jakieś gryzonie lub owady przetwarzają te odchody na własne ale już mniejsze i ich nie dostrzegamy. Tu raczej klimat wymagający jest, nic się nie powinno marnować. Tak o to czas przygotowania posiłku umilamy sobie panelem dyskusyjnym o rotacji odchodów. Wśród dyskutantów brakuje Pawła, bo nim komukolwiek z pozostałych zdążyła się zagotować pierwsza woda, Paweł skończył już swój obiad, spakował się i pobiegł szukać kolejnych kłopotów gdzieś w najbliższej okolicy. On już tak ma. Czasem wydaje mi się, że on potrafi najeść się, załatwić i wyspać, nie zwalniając motocyklem poniżej 30km/h.

Zupa w proszku robi za danie dnia. Tak jak wczoraj. Jutro raczej inaczej też nie będzie. Staram się urozmaicać posiłki. Każdego dnia wybieram torebkę z innym obrazkiem. Wiele to nie zmienia bo smak i tak jest w zasadzie ten sam, obojętnie jakim tam przymiotnikiem jakiś poeta z działu marketingu ten akurat proszek, by nie przyozdobił. Grzybowa od pomidorowej różni się w zasadzie kolorem i proporcjami konserwantów. Dzisiaj zaszalałem dosypałem do mikstury pokruszony chleb co mi latał po torbie. Jeszcze z Polski. Się wzruszyłem. Breja zgęstniała. Wbita łyżka, fakt że plastikowa, trzyma pion. Gdybym w domu dał to psu, to by mnie pogryzł ale tu smakuje wybornie. Aż uszy się trzęsą. Mi najbardziej. Bo odstające. Wspominałem.

Nagle krzyk Pawła przerywa tę rzadką chwilę rozkoszy. Az się zakrztusiłem i oplułem Exa okruchami chleba. Tymi jeszcze z Polski. Drogą biegnie nasz posłaniec wieści przeróżnych i coś woła. Na szczęście na twarzy maluje mu się taka emota radości jak z GG, więc się uspokajamy. Ten jego bieg nas trochę zmylił. Ciągle zapominamy, że Paweł jak można siedzieć to stoi, jak można stać to łazi, a jak można iść to biegnie. Tak już ma.

Mówi, że na dole jest fajna plaża. Trochę trudno zejść ale on może spróbować zjechać motocyklem. Cały Pawlicho. Po co schodzić i się nie przewracać, kiedy można zjechać i i wielokrotnie wyglebić.
Projekt Pawła zostaje odrzucony w pierwszym czytaniu. Postanowiliśmy nie przyjmować ofiary z jego wątłego ciała. Generalnie nie mówimy tej inicjatywie definitywnie nie. Może kiedyś skorzystamy jeszcze z tej deklaracji, kiedy będzie z tego więcej pożytku niż przesieka w poprzek urwiska.

Plażę jednak musimy koniecznie zobaczyć. Jedyna woda z jaką mamy tutaj kontakt to ta z kranu. Zejście wymagało pewnych poświęceń ale warto było. Jezioro okazało się spiętrzoną rzeką która po wybudowaniu jakieś tamy zalała przybrzeżne tereny. W tym miejscu pochłonęła rosnący na zboczu sad. Jasne, wystające z turkusowej wody, konary obumarłych drzew, robią niesamowite wrażenie. Kolor wody bajkowo kontrastuje  ze słomkowa barwą “rajskiej plaży”. Marzy nam się kąpiel, pierwsza od kilku dni. Kto wie kiedy znowu trafi się okazja. Brzeg jednak urwisty. Skoczyć trochę starch, bo można wpaść na jedno z drzew podwodnego sadu. Przydałaby się jakaś sonda. Zgodnie uznaliśmy, co prawda oprócz bezpośrednio zainteresowanego, że Michał idealnie nadaje się na tę funkcję. Ma chłop prawie dwa metry, czyli najdłużej z nas będzie wystawał ponad lustro wody. Pod lustrem też da radę, bo nurkowanie to jego pasja. Nie będziemy człowiekowi rzucali kłód pod nogi gdy go ciągnie do jego pasji, a on przy okazji się upewni czy nie ma rzeczonych kłód pod wodą. Akwen nawet przy brzegu okazał się głęboki na klika Michałów, za to w miarę bezdrzewny. Dłużej nie czekaliśmy, błyskawiczne wodowanie i znaleźliśmy się w szmaragdowym raju, zanurzeni po uszy. Ja po te odstające. Wspominałem.





Kąpiel przesadnie długo nie trwała. Wiadomo. Paweł.
Odświeżeni, w dobrych nastrojach pakujemy się na nasze maszyny i po raz kolejny cieszymy się górskimi szutrówkami. Po jakimś czasie robi się nieco trudniej, szczególnie na kamienistych zjazdach. Sił ubywa ale każdy zgrywa Rambo i nikt nie proponuje nawet krótkiej przerwy. Znów okazuję się nieoceniony. Kolejny mój paciak, pozwala wszystkim wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Korzystamy z nieplanowanego postoju i wczołgujemy się w cień rzucany przez drzewa mojego wzrostu. Zasłużony odpoczynek.  Trzy, może pięc minut. Wiadomo. Paweł.


Mijamy jakąś osadę czy też posiadłość. Dosłownie trzy budynki, bardzo starannie utrzymane. Kolektory słoneczne, generator wiatrowy. Oczywiście zero ludzi ale tym razem bezludność jest głębsza bo nie ma żadnych samochodów. Często przejeżdżamy przez wioski w których nie spotykamy żadnego człowieka ale zaparkowane samochody stanowią dowód obecności mieszkańców. Na środku tego wolnego od motoryzacji przysiółka wdzięczy się żeliwna pompa-kran niezwykłej urody. Rzecz jasna tankujemy. Wygoda większa, bo pod kranami znajdują się metalowe misy, z których łatwiej pić czy tez napełniać butelki. Korzystamy z obu ułatwień. Po chwili ruszamy dalej. Wiadomo...

Startuję ostatni. Po ok. 200m zorientowałem się, ze zgubiłem dźwignie zmiany biegów. Nawrota. Wracam sie aż do placyku z pompą. A tu lekka konsternacja. Przy pompie stoi czarny jak tylko może być czarny, Afrykańczyk. Ze stroju wnoszę że pracownik.  Myje sobie nogi w tych żeliwnych misach z których przed chwilą delektowaliśmy się chłodną wodą. A co tam przynajmniej widać, ze czyścioch.
Jadę szukać dalej. Koleżka żegna mnie szerokim uśmiechem, oślepiając dla odmiany klawiaturą zębów tak białych, że mogłyby robić za wzornik balansu bieli dla lustrzanek. Kontrast głebokiej czerni z śnieżnym uzębieniem sprawia, że kolega jest umaszczony jak firmowy fortepian. Nie to co ten świński róż noszony przez środkowych i północnych Europejczyków. Jakie to niesprawiedliwe. To tego podobno oni mają jeszcze większe...te... zalety. Takie o to refleksje napadły w tym miejscu mnie, faceta po czterdziestce, któremu opadła dźwignia.


Znalazłem zgubę, a moja ekipa znalazła mnie, czyli w sumie też zgubę. Do szczęścia brakuje jeszcze śrubki m6 x 20mm. Naturalnie Paweł ma taką w kieszeni razem z podkładką i kilkunastoma innymi śrubkami. Jakżeby inaczej.


Wracamy w góry. Szutry, kamienie, zjazdy, podjazdy, gleby, postoje. Film drogi trwa. Robi się poźno. Słońce kończy dniówkę. Zaczynamy nieco nerwowo szukać miejsca na nocleg. Najlepiej abyśmy byli tam niewidoczni dla innych, a sami wzrokowo kontrolowali okolice. Jest. W dali widać wieżę przekaźnikową telefonii komórkowej. Takie maszty stawia się zwykle najwyżej w okolicy czyli miejsce dla nas. Docieramy tam o zachodzie słońca. Jest idealnie. Pusto, wysoko, intymnie. Tu sie raczej nikt nie będzie kręcił, takie maszty rzadko wymagają konserwacji czy napraw. Rozbijamy się 100m od wieży na wysuniętej grani góry, tradycyjnie odcinając sobie ewentualną drogę ucieczki. Z doświadczenia już jednak wiemy, że szanse na odkrycie nas przez kogoś są znikome.
Bladym świtem zaskakuje nas widok “znikomego” Land Rovera zaparkowanego 100m od nas. Stoi na ścieżce, którą musimy wrócić. Innej drogi nie ma.




Nikogo jednak nie widać. Krzątamy się z pewną nieśmiałością taką. Zastanawiamy się co zrobić. Postanowiliśmy zrobić to co wychodzi nam najlepiej. Nic. Spakujemy się i przemkniemy zwartym szykiem obok samochodu, zanim się połapią będziemy daleko. Za późno. Paweł już zawiera znajomości.
Okazało się że leciwym landrowerem przyjechał tylko jeden serwisant. To niewysoki gość, w średnim wieku z lekką nadwagą. Powszechnie wiadomo, że tacy faceci oprócz tego, że są doskonałymi kochankami, są również niezwykle sympatyczni. Od razu go polubiłem.

2 komentarze:

africa pisze...

haha super :D czekam na c.d.!!!

Szymon pisze...

Prze zajebiste zdjęcia, a opis miejscami miażdży !