środa, 20 czerwca 2012

Rodopy na ostro.


"Szpital w Velingradzie. Siedzę na korytarzu i czekam na werdykt lekarzy czy da się poskładać Krzysztofa na podróż do Polski czy będą go operować. To tylko obojczyk ale złamany dosyc paskudnie. Do poobijanych żeber  “Baca” się nawet nie przyznał. Nie chce być operowany tutaj. Ludzie przemili ale w szpitalu nie ma nawet bandaży. Dali mi receptę. Musiałem szukać apteki i kupić dwie rolki.
Na zewnątrz szaleje burza. Kilka razy gaśnie światło. Coraz częściej. W końcu szpital przechodzi na zasilania agregatami.
Leje od wielu godzin. Nie pada, leje. Ex ze szwagrem próbują przebić przez góry do Sofii gdzie stacjonuje nasz samochód z lawetą, To tylko 120 km ale jest burza i noc. Okazuje się, drogi w górach są zamknięte, bo burza spowodowała osuwiska. Jakby tego było mało w oddalonym o 150 km składzie amunicji nastąpiła eksplozja. Są zabici, ranni. Policja, wojsko, lekarze maja pełne ręce roboty. Wybuch był potężny 1,5 stopnia w skali Richtera. Teraz zamknięto więcej dróg. Chłopaki błądzą motocyklami po krętych górski drogach napotykając ciągle  blokady. Po 3 godzinach nocnej jazdy w koszmarnej burzy są dalej niż byli na początku."





Zaczęło sie niewinnie. Ex mi powiedział, ze wybiera się ze swoim szwagrem Bartkiem na lajtowy wypad w czerwcu, no i żebym dołączył i takie tam. Zazwyczaj gdy Ex mówi “lajtowy” zapala mi się czerwona kontrolka. Pomyslałem jednak, że moze się nawrócił albo się pomylił i przez przypadek powiedział prawdę. O ludzka naiwności.

Zabralismy też mojego kolege Krzysztofa. Chłopczyna juz po pięćdziesiątce, terenu nigdy nie widział, kilka dni wcześniej kupił DRZ 400 i przejechał nią 200... metrów.
Mieliśmy pocwiczyć przed wyjazdem ale jak to bywa zbieg niekorzystnych okolicznosci o mało nie pokrzyżował nam planów wyjazdowych całkowicie, a o ćwiczeniach nie było juz mowy.

Do 30-tu godzinach jazdy non-stop dotralismy do Sofii, gdzie porzucilismy nasz samochód pod pierwszym lepszym hotelem i na motocyklach udalismy sie do kurortu narciarskiego Borowiec w masywie Riła, najwyzszej częsci Karpat. Tamtejszy łańcuch górski jest 6-tym co do wysokości w Europie.
 






Na miejscu Krzysztofowi udzieliliśmy krótkiego instruktażu, siląc się na znawców tematu, zachowując mentorski ton i nonszalancki wyraz twarzy, co akurat mnie przychodzi najłatwiej.

Już pierwsze kilometry rozwiałały złudzenie co do lajtowości trasy. Górska serpentyna pieła się stromo wzwyż i była usłana kamieniami.
Krzysiek radził sobie nad podziw dobrze od razu załapał jazdę na stojąco i odpowiednią pozycję. Myślę, ze to dzięki temu ze sporo i dobrze jeździ na nartach. Trochę odetchnęliśmy. Niestety na którymś z ostrych zakrętów złapał uślizg w kałuży z błotem i wylądował na poboczu. Solidnie gruchnął barkiem. Znam go od lat i wiem jak bardzo jest odporny na ból ale trwało chwilę nim się pozbierał i pojechaliśmy dalej.

Kamieni na drodze przybywało i stawały się coraz większe. Nikt sie nie nudził, było co robic. Krzysiek upadł po raz drugi. Stwierdził że ręka od strony stłuczonego barku mu drętwieje i nie moze trzymać kierownicy. Praktycznie używa tylko jednej dłoni. Ból mógł jakos ignorować ale na drętwiejącą rękę trudno cos poradzić. Stało się jasne, że dalej jechać nie może. Tyle że powrót to minimum godzina wymagajacego zjazdu. Ta opcja odpadała. Pieszo to kilka godzin z czego większość po zmroku. Z moich obliczeń wynikało, że kilkaset metrów dalej powinno być schronisko górskie. Nie wiedzielismy jednak czy jest czynne, czy moze jest to juz tylko ruina i czy w ogóle jest. Postanowiliśmy jednak spróbować podjechać.



Lekko nie było ale Baca (taką ksywe dostał Krzysztof jeszcze na studia za jego umiłowanie gór) dał radę. Schronisko stało. Wygladało na opuszczone. Na 1000% nieczynne od bardzo dawna. Był to zespół kilku budynków. “Hotel”, jadalnia i budynki gospodarcze. Pomiędzy nimi stał stary klimatyczny czteronapędowy minibus UAZ 452. Wyglądał na porzuconego a z pewnoscia niesprawnego. Szyby, oprócz przednich miał zasłonięte jakby przed ciekawskimi spojrzeniami z zewnatrz. Kiedyś musiał wozić coś intrygującego. 



Na 25-letniej radzieckiej mapie wojskowej był zaznaczony jeszcze jeden, ostatni już obiekt w pobliżu. Mogło to być schronisko lub drewniany szałas. 3-4 kilometry dalej. Zdecydowalismy, że Ex z Bartkiem sprawdzą to, a ja zostanę z Krzyśkiem na miejscu. Jak sprawdzą to wrócą po nas , bo od dawna nie mamy już zasięgu GSM. Ledwie odjechali, a z zarośli wyłonił się jakiś gość, żywcem wyjęty z “Bazy ludzi umarłych” Petelskiego (na podstawie noweli Hłaski oczywiście).
Próbujemy się dogadać po rosyjsku, bo sądząc po wieku rozmówcy, kiedyś ten język był dla niego obowiązkowy w szkole. Chyba rozumie ale mówi, ze trzeba czekać na szefa. Chwile potem pojawia się szef. Chociaż jegomość raczej wypełnia definicje herszta. Kilkudniowy zarost, fryzura na jeża i poobijana twarz z kreskami zaschniętej krwi. Pochodzimy bliżej, a na twarzy nieznajomego rozlewa się serdeczny, chyba, uśmiech. Jakże on kontrastuje z przypiętym do paska pistoletem wojskowym TT kaliber 7,62mm, najpopularniejszej po Kałasznikowie broni na Bałkanach.







Generalnie jestem ufny wobec ludzi i nie spodziewam się z ich strony nawet w obcych górach, zagrożenia większego niż np. na warszawskiej Pradze (której klimat, na marginesie, uwielbiam). Jednak broń u cywila mnie rozprasza. To jak rozmowa z kobietą z przepastnym dekoltem, człowiek napina się żeby nie zerknąć, a oczy jakoś same.. Z tą różnicą może, że taka kobieta z reguły czuje się dowartościowana w tym momencie, nawet gdy udaje oburzenie, przecież po to w ten dekolt się właśnie wbiła. Z uzbrojonym cywilem może być jednak inaczej.
No więc napięty nieco, wykładam ocalałymi resztkami rosyjskiego pozostałymi w mej głowie o co chodzi, że kolega, że gleba, że kontuzja, że trzeba denata wraz z motocyklem zwieźć na dół. Herszt chyba załapał ale mówi że musimy poczekać na “Małego”. Trochę mi wyobraźnia  zaczęła pracować. We wszystkich filmach, które obejrzałem i nielicznych książkach które czytałem, “Mały” ma ok 200cm wzrostu i tyleż kg wagi. A po cholerę nam tu jeszcze “Mały”? Chwilę trwało zanim od strony potoku wdrapał się wyżej wspomniany. Mały miał ok 10 lat i był Hersztem-Juniorem, dziedzicem całej ewentualnej ojcowskiej fortuny z TT kaliber 7,62 na czele ma się rozumieć. Chłopak wracał z łupem, całą torba lśniących pstrągów. Atmosfera się rozluźniła, szef ma rodzinę, czyli ktoś oprócz matki musi go kochać, więc nie może być do końca zły.

Z czasem do “bandy” dołączyło jeszcze kilku członków, którzy byli gdzieś w okolicy. Wrócił też Ex z Bartkiem. Mówią że dalej droga trochę trudniejsza. Pytamy miejscowych czy damy rade na motocyklach pokonać ten masyw przed nami. Niestety, możemy co najwyżej dotrzec do tego szałasu 4-6km stąd. Dalej śnieg po pas, nawet pieszo się nie da.





Ustalamy szczegóły transportu Krzyska. Zostanie on zwieziony do Borowca tym Uazem, który okazuje się być na chodzie. Próbujemy uwierzyć na słowo. Pozostaje kwestia DRZ-ty. W busie juz ciasno od ludzi. Herszt mówi, że to nie problem. Herszt sam zjedzie motocyklem za Uazem. Prywatnie jest posiadaczem Suzuki RMZ 250, a świeże rany na twarzy to wynik jazdy bez gogli, dostał liscia w twarz od gałezi. Iglastej. No to w tym momencie wszelki lody puściły. Motocyklista z rodziną! Swój chłop. Gadka zaczęła sie kleić, nawet Krzysztof się włączył, który poczuł się już lepiej. Okazuje się ze facet nabył to schronisko i próbuje swoimi skromnymi środkami je uruchomić. Jest albo był tez członkiem tamtejszego GOPR-u. No to Baca będzie w dobrych rękach. Prosimy aby go zawieźli do jakiegoś hotelu w Borowcu gdzie odpocznie. My natomiast zaatakujemy ten szałas, przenocujemy w górach i rano pojedziemy do Borowca sprawdzić co z Krzysztofem.
Skoro wszystko się wyjaśniło i było tak miło, postanowiłem w końcu spytać po co mu ta broń. Już chwilę poźniej żałowałem, że zadałem to pytanie.





Niedźwiedzie. Ta broń jest na niedźwiedzie. Nie żeby zabić, bo po pierwsze trudno z takiego kalibru niedźwiedzia uśmiercić, choć to możliwe, po drugie nikt tu nie chce misia skrzywdzić. To atrakcja turystyczna, a przecież po to schronisko remontują, żeby kiedyś zarabiać na turystach. Oczywiście w krytycznej sytuacji, gdyby np. niedźwiedź zaatakował Juniora, to nie nie byłoby wyjscia. Generalnie jednak to spokojne i płochliwe zwierzęta. Unikają ludzi. Zaatakują gdy człowiek zagraża ich młodym lub gdy przypadkowo odetnie im drogę ucieczki. Lecz raz na jakiś czas trafi się taka niedźwiedź-łajza, który ma wszelkie zasady głęboko pod futrem, i takiego właśnie mają sąsiada. Kręci się tu nocą, myszkuje (misiuje?) i rano trzeba go przeganiać, żeby coś w spokoju zrobić. Dodatkowo Łajza chodzi tą jedyną drogą do schroniska i niechętnie przepuszcza nawet samochód. Dźwięk silnika nie robi na nim wrażenia. Klaskson (kiedy jeszcze był) spłoszył go tylko pierwszy raz. TT-ka na razie daję radę. Skąd ją ma postanowiłem już nie pytać.

Herszt wsiadł na DRZ-tę, kasku nie chciał, a nawet wydawał się lekko zaskoczony tą propozycją. Faktycznie w rejonie w którym się poruszaliśmy, nawet na asfaltowych drogach publicznych, motocyklista w kasku to rzadkość. Odpalił motocykl i potoczył się w dół drogi. Za nim ruszył UAZ z Krzyskiem na pokładzie..

My pojechaliśmy w  przeciwnym kierunku, w górę, na poszukiwanie szałasu. Otoczenie robiło się coraz piękniejsze ale droga coraz gorsza. Kamienie konkretniejsze. Po kilku kilometrach stanęlismy przed naprawdę trudnym kamienistym podjazdem. Ex zaatakował go z powodzeniem z rozpędu i zniknął za zakrętem. Ja z Bartkiem przemieszczaliśmy się odcinkami po kilka metrów.  Na szczęście Ex szybko wrócił powiedział że dalej się jechać nie da, bo tam już leżą, jak to zgrabnie ujął, same telewizory. Specjalnie nas z Bartkiem to nie zmartwiło.







Pozostała kwestia noclegu. Byliśmy na wysokości prawie 2000 m, odsłonięci, a nadciągała burza. Dokładnie rok temu w podobnych okolicznościach spędziliśmy noc w górach Rumunii i nie było to baśniowe przeżycie. Do tego ciekawski miś-łajza w okolicy budził mieszane uczucia. Szczególne wrażenie zrobił na Bartku. Bartek ma traumę z jeszcze z niemowlęctwa, kiedy to podarowany przez chrzestnego pod choinkę, monstrualnej wielkości pluszo-szmaciany Kubuś Puchatek przygniótł małego Bartusia do kaloryfera. Od tamtego czasu na dźwięk słowa “niedźwiedź” robi mu się gorąco.



Podjęliśmy decyzję od odwrocie z gór na noc. By zachować odrobinę godnosci zgodnie stwierdziliśmy, ze nasza decyzja jest wynikiem wyłącznie troski o naszego kolegę, który kontuzjowany wygrzewał się w saunie w górskim kurorcie. Z pewnością jest mu źle i doskwiera mu samotność.



Zjazd trwał ponad godzinę ale nie był szczególnie wyczerpujący. Podobno 2 lata temu zginął tu rumuński motocyklista. Jest klika winkli tuż nad urwiskiem ale trzeba mieć szczególnego pecha, żeby sie nie zmieścić tam w zakręcie, właśnie w takim miejscu. Może lał deszcz. Może była mgła. Może...

Docieramy do Borowca, gdzie nasz kolega po rozgrzewce w saunie wyraźnie wraca do formy, a piękna dziewczyna z tatuażem dopieszcza go kulinarnie. Biedak. Nie wypadło się nie przysiąsć. Jedzenie w Bułgarii jest smaczne, wysokokaloryczne i tanie. Solidny obiad można juz dostać za 8zł. Niedrogie są też hotele, ok 40-50 zł na osobę za dobę ze śniadaniem. Jako najlepszy alkohol Bułgarzy polecają “Sobieskiego”.




Rano Krzysztof stwierdził, że jest w stanie jechać. Nie wnikamy czy to zasługa sauny czy wytatuowanej panny. Jest dobrze. Mając już pewne motogórskie doświadczenie, bo to nie pierwsze góry, które były uprzejme nas przeczołgać, mieliśmy w zanadrzu plan B. Przed wyjazdem przygotowaliśmy trasę alternatywną dla odcinka, który wczoraj okazał się nieprzejezdny. Trasa omijała Musałę tym razem do zachodu, biegnąc dużo niżej i po wąskiej drodze “kiedyśasfaltowej”, malowniczo przeplatając się z wartkim, pieniącym się strumieniem. Strumień wyrzeźbił głęboka bruzdę w masywie, skutkiem czego droga wije się w zwartym wąwozie o wysokich, stromych ścianach porośniętych jednak różnorodną roślinnością.
Jako jedyny członek grupy, obdarzony kobiecą wrażliwością, delektuję się pięknem otoczenia porównywalnym jedynie z pulipitem Windows. Reszta konduktu nie wydaje się zainteresowana lokalną florą i geologią. Ex sunie przed siebie jak zawsze, Krzysztof stara się nie wyglebić, a Bartek nerwowo wypatruje niedźwiedzi.
W pewnym momencie wąwóz się rozszerza, a jego dnie ścieli się kilka  polan, na których stoi parę budynków, pomiędzy którymi przebiega nasza droga. Wygląda to na duże schronisko lub nawet jakiś ośrodek wypoczynkowy, tradycyjnie nieczynny. Sprawia wrażenie porzuconego aczkolwiek w całkiem niezłej kondycji. Trudno to zrozumieć. Jak można było to wszystko zostawić i to w takim miejscu? Polany, wąwóz, strumień z pstrągami i droga dostępna nawet dla samochodów osobowych.
Zmysł przedsiębiorcy natychmiast zajmuje miejsce kobiecej wrażliwości. A może to kupić? Zrobić tu polską bazę wypadową dla motocykli, quadów, rowerów i zwykłych dreptaków? Jeszcze do niedawna można było w bułgarskich górach kupić zapuszczone gospodarstwo rolne za ok. 100 euro. Znajomy znajomego kupił całą wieś za dwa tysiące. W sumie jedenaście domów. Ciekawy jest tu system potwierdzania własności. W bałkańskich górach niewiele osób miało akty notarialne, czy wpisy do ksiąg wieczystych. Rząd więc wprowadził przepis, że wystarczy oświadczenie dwóch osób z tej samej wsi, że aktualny posiadacz gospodarstwa jest jego prawowitym właścicielem. Zrobił się ruch w nieruchomościach. Dzisiaj już trudno o prawdziwe okazje ale i tak jest tanio w porównaniu do Polski.
Robimy krótki rekonesans, po czym odpalamy maszyny i opuszczamy niezwykłe miejsce. 300m dalej odkrywamy przyczynę jego zapaści.




Szlaban. W poprzek asfaltowej drogi. Obok szlabanu umundurowany strażnik uzbrojony w agonalnie znudzonego psa. Dalej nie pojedziemy. Krótkie negocjacje. Krótka odpowiedź. Nie. Strefa ochronna ujęcia wody. Sratatata. Chyba ciężkiej wody. Od kiedy takie strefy są tak strzeżone i zamykane są dla nich drogi asfaltowe przez przełęcz? Mało to wody w okolicy? Riła w języku tutejszych Indian znaczy Mokre Góry albo Góry Pełne Wody. Ponad 100m nad ziemią widzimy w bite w skały jakieś instalacje. Coś jakby instalacja elektorwni wodnej. W każdym razie jakiś obiekt strategiczny.Poracha. Plan B wziął w łeb. Mamy w nawigacji radzieckie mapy sztabowe. Spontanicznie tworzymy plan C. Nie chcemy po raz kolejny wracać do Borowca. Chcemy w końcu przejechać te góry i dotrzeć do Rodopów, głównego celu naszego wypadu. Jest opcja. Wrócimy kilka kilometrów do wsi Bieli-Iskyr i odbijemy jeszcze bardziej na zachód tamtędy objedziemy Musłałę.Docieramy do wsi. wszystko się zgadza. Jest droga. Asfaltowa. Trudno. jedziemy. Kilkanaście kilometrów serpentyn. Zatrzymujemy się na jakimś rozjeździe. Dwie drogi, z mapy wynika, że obie nam pasują. Klęska urodzaju normalnie. Jedna pasuje bardziej ze względu na kierunek, druga kusi gruntową nawierzchnią. I bądź tu mądry. Z pomocą przychodzą miejscowi. Lesnicy chyba, w dwóch samochodach. Objaśniają nam, że żadna z dróg nie jest przejezdna. Na pierwszej jest dalej śnieg po pas, a druga prowadzi przez głęboki o tej porze roku, potok. Po szyję, tzn. moją szyję, bo facet pokazuje ręką trochę nad swoim pasem. To nie koniec złych wieści. Musimy wrócić przez Borowiec innej drogi nie ma. Po raz trzeci przejeżdżamy przez Bieli-Iskir i czwarty raz odwiedzamy Borowiec. Nie ma rady musimy nadłozyć 50-70km asfaltem i objechać Riłę od Wschodu. I dobrze, po niecałych dwóch godzinach docieramy do naszej zaplanowej trasy. Tu zaczynają się Rodopy. Gruntowe drogi, jary, lasy, górki. O to chodziło.



Rodopy to piękne góry, wciąż słabo zaludnione i wolne od turystów, co za pewnie szybko się zmieni.  Przy odrobinie złej woli mogą przypominać Bieszczady ale są wyższe i bardziej zwarte, więc teren jest bardzo zróżnicowany, szczególnie tyczy się to Rodopów Zachodnich, gdzie się właśnie wybieraliśmy. Tu wysokie góry sa gęsto poprzecinane głebokimi i wąskimi wąwozami rzadziej szerszymi dolinami. To efekt aktywności tektonicznej jeszcze z czasów kiedy Australia z Antarktydą stanowiła całość, więc nie każdy pewnie pamięta.

I właśnie to dla off-roadu jest bardzo korzystne. Teren jest trudny, więc w poprzek gór prowadzi zaledwie kilka dróg asfaltowych, reszta wije się wzdłuż potoków, wąwozami i dolinami. W górach pomiędzy wioskami istnieją tylko drogi gruntowe wyjeżdżone przez miejscowych przeróżnymi wynalazkami, od ciężarówko-traktorów po furmanki. Siec tych dróg jest dosyc bogata bo chyba przez nikogo niekontrolowana. Oczywiście wszystkie drogi są dostępne dla ruchu kołowego. Co w zasadzie nie powinno dziwić skoro w Parku Narodowym Riła, zakaz poruszania się pojazdami mechanicznymi był dopiero powyżej 2000m wysokości i ustanowiony był raczej ze względu na bezpieczeństwo samych podróżujących oraz zagrożenie lawinowe niż na ochronę przyrody, która mimo tego ma się tam świetnie.

Te trakty czasem bywają bardzo szerokie, wręcz wielopasmowe. Kierowcy walcząc z wodą stojącą po ulewach w gigantycznych kałuzach, wyjezdżaja wciąż nowe nitki. Gdy jest sucho wszystkie one sa oczywiscie przejezdne więc wybór pasów ruchu porównywalny z obwodnicą Berlina. W lasach i na wzgórzach jest nieco inaczej tu drogi wygladają jak szerokie rynny poprzecinane głebokimi bruzdami po deszczu. Tu chcąc ominąć wodę, kierowcy leciwych Ład raz Ziłów (niewykluczone, że wyprodukowanych właśnie wtedy gdy Australia z Antarktydą stanowiła całość), jadą z rozpędu po bandach tych rynien. Nam takie drogi akurat pasują, można poćwiczyć techniczna jazdę. Dla Krzyśka to wyzwanie ale i tak radzi sobie świetnie.
Wskazana jest wzmożona czujność. Zza każdego zakrętu może wylecieć jakiś pojazd. Niekoniecznie z trzeciorzędu. Trafić można na żwawe Audi, Mesia czy Niemiecki Pojazd Ludowy. Ruch prawostronny istnieje w zasadzie na nielicznych płaskich prostych odcinkach. Dominuje ruch “naprzeciwdziurostronny”, to bardzo wzbogaca każdy manewr wymijania się z lokalsami. Ruch nie jest duży ale średnio trafia się jeden pojazd na kilka kilometrów..


Mimo że w Bułgarii wszystkie zegarki śpieszą się dokładnie o godzinę, zmierzcha się o tej samej porze co u nas. Wyszukaliśmy więc miejscówkę na nocleg pod namiotami. Urokliwą polankę z pakietem kilku drzew po środku. Na mój wniosek przenieśliśmy się za ten drzewny parawan, żeby się nie rzucać w oczy od strony drogi. Widok business class. Rozległa dolina, a za nią przez chmury przebijają się ośnieżone szczyty Riły. Jeszcze wczoraj tam właśnie byliśmy.
Wróciły wspomnienia. Ex głęboko westchnął, Krzyśka zakuło w barku, a Bartkowi zrobiło się gorąco.

Namioty rozstawiliśmy wyjątkowo sprawnie, pomogły nam bardzo przekonywujące błyskawice na horyzoncie. Całą noc rozświetlały niebo, na szczęście za wysokim pasmem gór i żadna kropla deszczu do nas nie dotarła.
Rozpaliliśmy małe ognisko. Tańczące, pomarańczowe płomienie oświetliły nasz miniobóz, w tym objuczone motocykle. Zrobiło się cudnie jak na reklamie touratecha. Wraz z pierwszą otwartą konserwą zjawił się całkiem ładny pies. Gość w dom, Bóg w dom. Poczęstowany towarzyszył nam aż do capstrzyku, który wypadł już po północy.  
W związku z tym, że tego dnia wypadały urodziny mojej starszej córki, wymienilismy kilka zdawkowych smsów. Dokładnie 23. Korespondencja z córką nie wymaga ode mnie jakiejś szczególnie wyżyłowanej koncentracji. Więcej czasu zajmuje mi czytanie niż odpisywanie. Moja aktywność w zasadzie ogranicza się do kilku wcześniej przygotowanych szablonów. Najczęściej używam tego przypisanego do wytartego już klawisza nr7 z tekstem; “Tak, kupię Ci.” Tak czy inaczej trwało chwilę nim zapadłem w sen sprawiedliwego. Sprawiedliwość długo nie trwała. Zostawiliśmy na zewnątrz torbę ze śmieciami i teraz najwyraźniej była w użyciu. Coś się do niej dobrało. Sądząc po dźwiękach szczególnym powodzeniem cieszyła się puszka po konserwie turystycznej. Podejrzewałem, że to “całkiem ładny pies” wrócił. Kilka pacnięć w namiot od środka spłoszyło intruza. Bartek tylko wtrącił czy to na pewno był pies, czy nic większego. Na pewno. Śpijmy.

Nie od razu runąłem w objęcia Morfeusza. Ze względu na naszą miejscówkę, napadła mnie właśnie refleksja jak często ludzie mylą Morfeusza z Orfeuszem, a różnica jest ogromna. Morfeusz to grecki bóg, patron środków nasennych i używek o podobnym działaniu. Nie wiem jak miała na imię jego matka ale nie wykluczam że Melatonina. Natomiast Orfeusz to chłop z krwi i kości. Trochę poeta, trochę muzyk, wspominałem go nie bez powodu. Pochodził z Tracji, a dokładnie właśnie stąd, z bułgarskich gór. Dlatego jeśli ktoś nieco górnolotnie twierdzi, że był w objęciach Orfeusza, to jakby się przyznał, że noc spędził w ramionach bałkańskiego górala.

Tak na marginesie, to niezły był z niego adwenczer. Lubił przygody, lubił wyprawy. Najdłuższą po złote runo, zaliczył z Jazonem, takim ówczesnym Kowalem czy Kajmanem. Ekipa była ologowana jako Argonauci, jest parę relacji o tym wypadzie w necie.
Orfeusz miał gadane, jak to poeta. Do tego był Jacksonem i Hendricksem swoich czasów, ogarniał struny, a i z płuc potrafił pociągnąć. Niestety źle skończył za sprawą Menad, młodych i wiecznie pijanych kobiet. Stracił dla nich głowę. Dosłownie. Cóż czasy się zmieniają, a faceci konsekwentnie nie.


W tym momencie obudziły mnie głosy szwagrów, coś bełkotali do siebie bez sensu przez namioty. W takim momencie! W Maroku nawet prawo zwyczajowe zabrania budzić dzieci gdy uśmiechają się przez sen, bo zakłada się, że śnią im się anioły. Jak człowiek dorasta to mu się nieco zmienia wyobrażenie aniołów ale uśmiech ten sam. Dlatego jestem zdania, że budzenie faceta po 40-tce, któremu śnią się młode, pijane kobiety, powinno być ścigane z urzędu i nie ulegac przedawnieniu!
Byłem wściekły do granic możliwości. Granice te jednak zostały przekroczone klika sekund później gdy zerknąłem na zegarek. 4:30. Ożeszszsz........ CZWARTA TRZYDZIEŚCI!!! Co jest?! To już Niemcy mieli więcej taktu i Westerplatte zaatakowali później.

Ja też postanowiłem walczyć. Nie wstaję. Nie ma mowy. Prawie godzinę się miotałem w nadziei że się zamkną i zasnę. Szwagry wprost przeciwnie, rozkręcili konwersacje jeszcze bardziej. I głośniej, bo nie wiedzieć czemu śpią w osobnych namiotach. Każdy w swoim, więc się przekrzykują przez te szmaty. To bardzo podejrzane, bo co do zasady redukujemy bagaż do minimum zarówno jeśli chodzi o ciężar jak i objętość. Wiadomo w terenie każdy kg mniej działa na korzyść nosiciela.  Mój komplet menażek, to jeden metalowy kubek. Demontujemy w motocyklach stelaże, podnóżki pasażera. Wyszukujemy lekki i niewielki sprzęt turystyczny. Śpiwory, maty, namioty. No właśnie namioty. Zwykle bierzemy jeden namiot na dwie osoby. Dzielimy się wspólnym bagażem. Jak jeden bierze namiot, to drugi kuchenkę i narzędzia itd. A tu nagle taka rozpusta - osobne kwatery dla każdego.
Nie rozumiem, już kiedyś spali razem. Może coś się wtedy wydarzyło? Zaiskrzyło? Może nie chcą wystawiać na próbę swojej rozchwianej orientacji? Powiało “Tajemnicą Brokeback Mountain”.


W zasadzie to ich sprawa, generalnie jestem tolerancyjny. Sam mógłbym np. zbliżyć się z dziewczyną o połowę ode mnie młodszą i zupełnie nie napawa mnie to niesmakiem. Jednak to, że mnie obudzili o tak nieludzkiej porze, to już nie tylko ich sprawa. Zresztą ta dwumetrowa rozłąka ich przerosła i przenieśli panel dyskusyjny przed namioty. To z kolei przerosło już moją tolerancję. Wygramoliłem się na zewnątrz i w krótkich żołnierskich słowach wyłuszczyłem co o tym myślę. Odpowiedź mnie zabiła. Stwierdzili, że wcale nie jest tak wcześnie bo w Bułgarii czas jest przesunięty o godzinę. Oszaleję. Jak można w 70 godzin stać się Bułgarem? Co to ma być? Lans na Orfeusza? Ja znam Exa, dobry z niego kumpel ale poezji w nim tyle co na kwicie parkingowym. Jedyny kwiat, który go w życiu poruszył, to kalafior. Z masłem.

Dalej dzień się potoczył równie paskudnie jak zaczął. Pierwszy brutusowy cios otrzymalem nieoczekiwanie (co jest cechą charakterystyczną brutusowych ciosów) od Krzysztofa.
Otóż nocowanie “nałonne” ma tę wado-zaletę, że bywa ciężko z dostępem do wody. Szczególnie w górach u góry. Wbrew pozorom nie ma tam strumieni co 10 metrów, a jak już są do dostęp do nich bywa utrudniony czy wręcz niemożliwy. I to właśnie stanowi zwykle dla nas dostateczne usprawiedliwienie aby ograniczyć poranną toaletę do przepłukania zębów ciepłą kawą. Niestety, Krzysztof, choć oddalił się od namiotów w dokładnie odwrotnym celu, wrócił z niusem że 50m od biwaku jest ujęcie wody i to z bogatą infrastrukturą. Dokładnie mówiąc był to drąg wbity w skarpę z której sączyła się woda. Drąg na całej długości miał wyrzezany rowek, stając się czymś w rodzaju drewnianej rynny po ktorej woda płynęła dalej po czym lała się z wysokości ok metra na grunt. Dzięki temu ten polowy akwedukt udawał stale odkręcony kran. Nam nie pozostało nic innego jak udawać, że się pod nim myjemy.


Poranne oględziny obozowiska potwierdziły nocną obecność intruzów. Były do dosyć bezczelne dzikie świnie, które zryły teren wokół namiotów i zatrzymały ok 0,5 od stopki pierwszego z motocykli. Być może tam zastał je fajrant.
Przy okazji okazało się, że mój pomysł schowania się za parawanem z drzew był średnio trafiony, bo co prawda byliśmy ukryci przed wzrokiem ewentualnych użytkowników drogi, za to teraz widać było nas z trzech innych.
Patrzyłem na te krzywe, bruzdowate dukty. Może Erzberg to to nie jest ale trochę techniki sprawna jazda po nich wymaga. Daliśmy radę. Pierwsza moja wyprawa bez gleby. Od razu poprawił mi się humor. Na krótko.
Właśnie daleko zza zakrętu wyjechał motocykl. Był to wypłowiałobłękitny IŻ Planeta  Całkiem żwawo pokonywał ten, jak mi się zdawało,  wymagający szlak. Kierownik tradycyjnie nie miał kasku. Miał za to beret i ćmił peta. Nie miał Crossfirów na nogach lecz zmęczone mokasyny, które od cienkich, powiewających na wietrze, szmacianych spodni oddzielał biały margines skarpet. Nie stał na podnóżkach, nie balansował ciałem. Znudzony jazdą podskakiwał leniwie na nierównościach, których iluzoryczne zawieszenie praktycznie nie wybierało. Raz tylko, na krótko, wykazał aktywność pokonując piaszczysty krótki podjazd. Wsparł nikłą moc swojej maszyny odpychając się nogami w klasycznym stylu na listonosza. Chwilę potem zniknął za za łukiem drogi.
Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć z wrażenia gdy pojawił się kolejny Iż w identycznych barwach. Tym razem załoga była dwuosobowa. Głowa pasażerki była zasekurowana wielokolorową chustą, zapewne nieatestowaną. Kobieta ściskała kosz pełen słoików z miodem w we wszystkich możliwych odcieniach bursztynu. Równie nonszalancko pokonywali szlak z tą różnicą, że przed wzniesieniem wspomagali się dwoma parami nóg. Potem przejechał koleś z wielką siekierą w poprzek bagażnika oraz jeszcze jeden, który zamiast centralnego kufra miał zamontowany druciany, sklepowy koszyk w którym wesoło podskakiwała wielka, ręczna pompka samochodowa. Tracił powietrze i co jakiś czas musiał je uzupełniać. Kolejny team dobił mnie ostatecznie. Tym razem dama w chuście miała ze sobą kosz pełen... jajek.  I oto w ten sposób moje dobre samopoczucie zostało rozjechane przez zmotoryzowaną brygadę IŻ-y Palnet. W sumie naliczyłem ich osiem zanim ze łzami w oczach wróciłem z podkulonym ogonem do namiot. Co ciekawe wszystkie jechały w tym sam kierunku, były tego samego koloru, nawet reprezentowały ten sam stopień wypłowienia.


Gdy w milczeniu zwijaliśmy biwak, nieoczekiwanie pojawił się właściciel sąsiadującego z lasem pola. Owemu ziemianinowi towarzyszył pełnoletni syn wyposażony w równie dojrzałego konia. Można rzec, że “z kopyta” zabrali się do pracy, chyba orki. Głównodowodzący gdy tylko nas ujrzał natychmiast przydreptał i się przywitał. Zaczęliśmy coś kurtuazyjnie stękać po rosyjsku. Ex wyraził uznanie dla ciężkiej pracy, którego adresatem powinien być w zasadzie koń, ja pochwaliłem piękno okolicy, a Bartek.. no własnie. Nie chcę nadużywać tego motywu, ale uwierz Drogi Czytaczu, że tak właśnie było. On spytał o niedźwiedzie.
Rolnik się uśmiechnął i i stwierdził że tu nie ma. Prawie wcale. Rzadko. Przestały się tu kręcić odkąd wilki zaczęły biegać watahami. Barta ta odpowiedź nie do końca usatysfakcjonowała.

Niebo przybrało barwę moich kolan gdy jeszcze jeździłem bez ochraniaczy. Spytaliśmy górala czy będzie padać. Zerknął na ołowiane sklepienie, zmarszczył czoło, po czym wydał werdykt, że do obiadu padać nie będzie. No i dobrze. W drogę.

Po jakiejś godzinie jazdy w całkowitej samotności (pomnożonej przez nas czterech), z przeciwka zaczęły nas mijać przeróżne pojazdy. Zdumiewająca była jednak frekwencja jak na leśną górska drogę. Przeważały oczywiście Iże w barwach wojsk ONZ. Chyba wracały te wszystkie, które rano mnie doprowadziły do łez. Te same, poznałem po damach z koszykami. Przemknęło też kilku przedstawicieli mniejszości motoryzacyjnych, kilka Jaw i jedna ETZ-tka. Nie zabrakło również aut, wychodzi na to że terenowych. VW Polo, stara łada, Audi itd. Powagi temu żwawemu konduktowi dodawał jeden Kamaz z drewnem. Oczywiście wszyscy znowu jechali w jednym kierunku. Przeciwnym do tego porannego. O co chodzi? Czy tu gdzieś są światła regulujące ten ruch? Czy może umownie w daną stronę jeździ się jedynie w godzinę parzystą, a z powrotem odwrotnie?

Stanęliśmy na rozdrożu dróg u podnóża wzgórza. Dopiero teraz dotarło do nas co się dzieje. Słychać było kanonadę grzmotów. Od strony brudno-czarnych chmur zmierzających w naszym kierunku. Oni wszyscy uciekają z gór przed burzą. Wracają z jakiegoś targu. W tym momencie tuż obok nas przemknął gość na motocyklu z wyłączonym silnikiem. Usłyszeliśmy go w ostatniej chwili, bo mu błotnik zabrzęczał. Trzeba uważać. Dziesięć metrów za nami zapiął bieg, puścił klamkę sprzęgła i zapalił “na pych”, choć go nikt nie pchał. Kolejnego Iża już wypatrzyliśmy z wyprzedzeniem. Powoziło dwóch junaków. Stosowali tę samą technikę jazdy jak i odpalania. Za chwilę przetoczyły się kolejne motocykle. Żaden nie miał włączonego silnika. Przestawiliśmy motocykle z drogi, bo robiło się niebezpiecznie.
Najwyraźniej jest obowiązujacy styl jazdy w tym terenie. To są góry. Mają tu sporo zjazdów, więc w ten sposób usiłują zaoszczędzić paliwo. Przy okazji zrozumiałem, dlaczego tak dobrze sobie radzą na tych drogach. Oni te drogi znają na pamieć. Każdy garb, korzeń, głaz, bruzdę. Mogą jechać nocą bez świateł. I pewnie jeżdżą.

Lunęło tak nagle i tak mocno, że porzuciliśmy motocykle i wbiegliśmy się schować do lasu. Dosyć idiotycznie, bo do iglastego. Kiedyś spałem w samym śpiworze podczas deszczu w takim lesie. Generalnie jest tak, ze jak pada to na człowieka i tak leci. A jak przestanie padać, to  dalej leci, z igieł. No ale co tam, teraz to nie był egzamin z logiki tylko próba uniknięcia utonięcia.


Góral obiecał, że do obiadu nie będzie padać, albo się chłop pomylił albo wyjątkowo wcześnie jada obiady. Lało jednak zdrowo. Drogą ze wzniesienia zaczęło spływać jasne błoto. Może to nie były ukraińskie krowie ścieżki ale dla Krzysztofa z pewnością będzie to wyzwanie.
Padało długo i nie zamierzało przestać. Wstrzeliliśmy się jednak w jakąś promocję kiedy nieco zelżało i ruszyliśmy w bałkańską wilgoć. Deszcz traktował nas interwałowo,  zwykle lał solidnie, niewiele widzieliśmy i to nie było fajne,  czasem jednak nieco odpuszczał i mogliśmy ocenić jego skutki i to nie było fajne jeszcze bardziej.  
Droga była pokryta kałużami wielkości Zalewu Szczecińskiego (na szczęście podobnej głębokości) kryjącymi wszelkie pułapki urozmaiconego turystycznie dna.  Musieliśmy rozciągnąć szyk,  bo nasze reakcje na przeszkody były opóźnione. Skutkowało to tym, że coraz częściej traciliśmy ze sobą kontakt wzrokowy i w końcu wszyscy oprócz Exa który prowadził, wjechaliśmy w niewłaściwą drogę. W sofcie TwoNav, na którym operujemy jest opcja Amigos, dzięki której można na bieżąco na mapie śledzić pozycję swoich kolegów ale wymaga to transferu danych z sieci komórkowych, a roaming tani nie jest. Szkoda. Zorientowaliśmy się w pomyłce w miarę szybko ale musieliśmy nadrobić kilka kilometrów po paskudnym terenie. Krzysztof radził sobie nadzwyczajnie dobrze ale  kosztowało go to sporo sił wiec po ponownym spotkaniu z Exem, odpoczęliśmy kilka minut. Dłuższy postój w tym deszczu nie miał sensu. Ruszylismy dalej. Po ok. 200 m DRZ-ta Krzyśka zatańczyła w koleinie z błotem wyrzucając go na pobocze. Trochę jeszcze walczył by nie uderzyć w drzewa i w końcu upadł w jakiejś przesiece z małym leśnym duktem.
Nie wyglądało to groźnie ale gdy podjechałem zwijał się z bólu. Po chwili jednak, nie bez trudu podniósł się i stwierdził, ze złamał obojczyk. Nie wiem skąd on to wiedział, bo w swoim ponad półwiecznym życiu niczego sobie jeszcze nie złamał. Wrócił Ex z Bartkiem. Krzysiek zdjął zbroję i ubrania.  Nie było wątpliwości pod skórą sterczał mu ostry wierzchołek złamanego obojczyka. Na szybko zrobiliśmy mu temblak z ochraniacza na kolano. Sytuacja zrobiła sie nieciekawa, nie wiedzieliśmy czy nie ma jakiś obrażeń wewnętrznych, czy żadna z tętnic nie została uszkodzona odłamkami kości. Byliśmy w górach bez możliwości zwiezienia poszkodowanego na dół, bo każdy ruch nasilał tylko jego ból. Transport na motocyklu odpadał. Najbardziej opanowany z nas wszystkich okazał się... Krzysiek. Rzeczowo oświadczył, że trzeba zorganizować jakieś legowisko i podparcie pod nogi, bo najprawdopodobniej za chwilę zemdleje, a że nigdy nie rzuca słów na wiatr, niezwłocznie osunął się na ziemię. Na szczęście przytomności nie stracił. Pod plecy wcisnęliśmy mu dodatkową kurtkę, a pod nogi rogala, który ma te zaletę że można go odpiąć w 5 sekund (uwaga: lokowanie produktu). W ruch idzie apteczka. Środki przeciwbólowe i odwieczny dylemat którą stroną folii ratunkowej owinąć delikwenta. W domu i na szkoleniach, to każdy wie ale w wypadku wypadku, to już takie oczywiste nie jest. Na ratunek ratującym przychodzi instrukcja obsługi obsługi koca ratunkowego. Sytuacja w miare opanowana. Leży wygodnie złoty cukiereczek. Nie ma rady, trzeba szukać pomocy. Szwagry ruszają z taką misją, ja zostaję z Krzyśkiem. Rozpinam pomiędzy drzewami tropik od namiotu, konstruując prowizoryczne zadaszenie. Żałuję, że mój namiot nie ma opcji rozstawienia samego tropiku, byłoby i szybciej i sprawniej.
Niewiarygodnie szybko wraca Ex z Bartkiem, za nim ślizga się w błocie VW Polo(!). Chłopaki znaleźli w lesie drwali, a Ci natychmiast zgodzili się pomóc.
Jest dobrze. Złamas już w aucie. Zawiozą go do lekarza w swojej wsi. Godzina jazdy samochodem stąd. Motocyklem 20 minut. No właśnie, tradycyjnie, co z motocyklem? Tradycyjnie nie ma problemu. Szef ekipy drwali nim wróci. W domu też ma Suzuki. Biga. Oczywiście, jakżeby inaczej.




Polo mozolnie posuwa się naprzód. Ruszamy motocyklami przodem za najwazniejszym z drwali. Na szczęście przestaje padać, wychodzi słońce. Pewnie byśmy go nie dogonili bo zna teren bardzo dobrze, na szczęście ogranicza go strój. Zwalnia na kałużach oszczędzając swoje mokasyny.
Po ok 20 min. dojeżdzamy do wsi. Pustawo. Parkujemy na placu  w samym środku osady przed jakimś barem, może gospodą. Przed budynkiem siedzi  miejscowa starszyzna i popija.. kawę(?!). Nagle plac zaludnia się. Wszyscy idą nas zobaczyć. Dzieciaki oblepiaja dosłownie motocykle. Starsi też. Pierwszy raz coś takiego mnie spotyka, gdy pochylony przy motocyklu podnoszę głowę, nie widzę nieba. Chyba zlazła tu cała wieś, a raczej połowa. Nie ma ani jednej kobiety, ani jednej dziewczynki. Gdy zwiedzający nieco się się rozstąpili wszystko stało się jasne. W dali, dumnie lśniła w słońcu wieża meczetu. To muzułmanie ale nie Turcy, których sporo jest w Bułgarii. Efekt 600 letniego panowania Turcji na tych terenach. Skoro to są bułgarscy muzułmanie, to muszą być Pomacy. Plemię wyklęte.

Mieszkają prawie wyłącznie w górach w dość hermetycznych społecznościach. Trudne warunki życia a także ciągłe prześladowania sprawiły, że mógł tylko przetrać lud niezwykle silny, dlatego przykładają dużą wagę do zasad nie tylko religijnych ale również swoich własnych, pielęgnowanych w tej społeczności od stuleci.
Kiedy Turcy podbili Bułgarów, Pomacy przeszli na islam. To geneza ostracyzmu jakiego do dziś doświadczają.  Zarzucano im, że przeszli na wiarę wroga z wyrachowania. Jako mahometanie zostali zwolnieni z podatku od niewiernych, mogli nabywać ziemię i dostąpili kilku pomniejszych przywilejów. Górale odpierali te zarzuty twierdząc, że wyznawali islam jeszcze zanim przyszli Turcy. Faktycznie, gdy najeźdźcy odeszli, oni nie wyparli się tej wiary, kłując w oczy islamem resztę bułgarskiego narodu i jednocześnie zadając kłam powszechnej opinii o nieszczerości swojego wyznania. Represje dotykały Pomaków nawet ze strony władz komunistycznych, teoretycznie ateistycznych. Jeszcze w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku, dochodziło do zabójstw na tym tle. Zakazano noszenia muzłmańskich strojów i używania tradycyjnych imion, zmieniono nazwy miejscowości.

O dziwo mimo wszystkich tych szykan, społeczność Pomakow od II wojny światowej wzrosła czterokorotnie. Mimo, że cześć z nich, która mieszkała na  wschodzie Bułgarii, jak wielu Bułgarów, wyemigrowała do Turcji. Jest to chyba jedyny przypadek powszechnej emigracji członków UE do sąsiedniego państwa będącego poza strukturami Unii. Natomiast mieszkańcy Zachodnich Rodopów pozostali nieugięci w swej wierze i tradycjach. Stanowią swoisty bastion pomackiego ludu. Od 20 lat mogą znów cieszyć się wolnością wyznania. Według niektórych agencji rządowych cieszą się aż za bardzo. Od wielu lat Pomacy są w kręgu zainteresowań m.in. wywiadu amerykańskiego. Pomacy są świadomi, że ich swoboda jest iluzoryczna, a przyszłość niepewna. Ich dzieci uczą się obowiązkowo kilku języków, bułgarskiego, tureckiego, greckiego i na wszelki wypadek... angielskiego.

Z baru wyniesiono na zewnątrz krzesła dla nas. Kilku miejscowych zwolniło nam swój stolik. Stół i krzesła ustawiono na takim niby trasie przed budynkiem. Siedzimy na tym cokole jak małpy w ZOO. Teraz wszyscy mogą się nam dokładnie przyjrzeć, nie przedzierając się przed tłum innych ciekawskich. Dziwne uczucie, monitoring kilkudziesięciu oczu. Niezręcznie nawet nos wytrzeć. Ja to nawet uśmiechnąć się nie mogę, bo nie każdy może to za uśmiech odebrać. Niezręczność sytuacji przerywa “restaurator”. Proponuje kawę. Oczywiście chętnie przystajemy na tę propozycję. Do tłumu miejscowych ciągle docierają kolejni. Ci którzy byli już tu wcześniej informują nowoprzybyłych co zaszło. Że Polacy, że górach, że jeden bęc i kuku, że go wiozą... I tak w kółko.
Jest kawa, w filiżankach tak małych jakby to była degustacja w Tesco. Nie jestem amatorem kawy ale w życiu lepszej nie piłem. Gęsta, słodka i aromatyczna. Taka tradycyjna po turecku, nie parzona, a w zasadzie gotowana razem z cukrem w malutkim rondelku. Niezwykłe doświadczenie. Chcemy zapłacić. Nasza inicjatywa spotyka się kategoryczną odmową graniczącą z niesmakiem. “Wy nie klienci, wy goście”, słyszymy. No dobra, nie będziemy się o to szarpać i tak mają przewagę liczebną i nieustannie napływające posiłki.
Na plac wjeżdża Polo z Krzysztofem na pokładzie. Cała uwaga tłumu skupia się teraz na nim. Możemy w końcu wytrzeć nosy.







Krzystof zawiódł nieco oczekująch, bo nie opuścił auta. Trudno mu się dziwić, ze złamanym obojczykiem to spore wyzwanie. W odwecie dzieciaki poprzylepiały nosy do szyb auta.
Główny Drwal powiedział nam, że zadzwonił po miejscowego mądralę co zna angielski. Za chwilę przyjdzie tylko się musi przebrać, bo do gości nie wypada wyjść w roboczym ubraniu. Zjawił się szybko, faktycznie wystrojony jak na ślub pierwszej żony. Doceniliśmy jednak, ze zrobił to ze względu na nas, to było miłe.
Po krótkich konsultacjach z Naczelnym Drwalem, Tłumacz Elegant zreferował nam sprawy. Lekarza nie ma, bo jest w terenie i ma sporo roboty. Stado krów się czymś zatruło. Weterynarza w okolicy nie ma od kilku miesięcy więc miejscowi w swej skrajnej desperacji zwrócili sie o pomoc do ludzkiego lekarza. Generalnie lekarze mają tu mniejsze notowania od weterynarzy, bo co to za sztuka leczyć pacjenta, który sam opowie co mu dolega.  Żeby skutecznie pomóc bydlęciu, to trzeba być kimś, trzeba być WETERYNARZEM. Skoro jednak obdarzyli go , znaczy tego lekarza, kredytem zaufania, to on nie chciałby tej misji przerywać. Zresztą to bez znaczenia, bo bez zdjęć RTG diagnoza jest równie trudna jak przy krowim zatruciu.
Najbliższy rentgen jest w szpitalu w Velingradzie, ok 2 godzin jazdy stąd. Niedobrze. Pytamy czy są tu jakieś taksówki. Tubylcy odebrali to jako żart, równie dobrze mogliśmy spytać o UFO.  Pytamy więc czy ktos nie zawiózłby nas prywatnie. Dobrze zapłacimy. Lekkie poruszenia. Naczelny Drwal nas zawiezie ale za darmo. Tylko paliwo musimy mu kupić, bo go zwyczajnie nie stać. Nie ruszyliśmy jednak od razu, bo drwal musiał pójść się przebrać. Nie pojedzie do miasta w tym w czym chodzi “drewno robić”.
Pozostała kwestia motocykla. Gdzie go zostawic? Restaurator tłumaczy, że to wioska muzułmańska i można motocykl zostawić na środku placu i nikt go nie ruszy. Tu Allah pilnuje.

No masz. My na to, że po co od razu Pana Allaha fatygować, sami nie wiemy przecież kiedy po motor wrócimy, może jutro, a może za trzy miesiące. Po co plac blokować, może lepiej jakaś szopka, garaż jakiś...  Ok, jest garaż. Szwagry toczą tam DRZ-etę. W międzyczasie wrócił drwal możemy jechać. Ruszam w konwoju za Polo. Szwagry na własną ręke będą musieli odnaleźć szpital.
Po kwadransie jazdy burza wróciła. Standard. Następne dwie godziny nieustannie nasiąkam, a woda dociera w najintymniejsze części mego ciała.

Docieramy do Velingradu. To dosyć duża miejscowość, porównywalna do polskich większych miast powiatowych. Mieszanka architektoniczna. Nowoczesne kwartały wypierają z centrum starą zabudowę. Szpital też trzyma ten klimat. Część budynków, ta od ulicy, jest wyremontowana i wygląda całkiem przyzwoicie ale już w podwórzu cofamy się do lat 80-tych poprzedniego wieku. Tam tez jest izba przyjęć adoptowana z części jakiegoś korytarza. Długo nie czekamy. Wychodzi jakaś lekarka, szybko się orientuje kto potrzebuje pomocy i wciąga Krzysztofa do środka, a nam każe czekać. Wraca za 20 minut, patrzy na mnie i pyta - “Polak?”. “Polak” - odpowiadam.


Kieruje do mnie ze sto zdań po bułgarsku ale nie do końca łapię o co idzie. Próbuję posiłkować się rosyjskim ale teraz z kolei ona patrzy na mnie jak ja przed chwilą na nią. Do akcji wkracza Tłumacz Elegant przekłada na jakiś taki english basic słowa lekarki. Wiele to nie wnosi, bo moja znajomość angielskiego jest porównywalna ze znajomoscią bułgarskiego, jednak zbitka słów angielskich i bułgarskich, wzbogacona językiem migowym pozwala jakotako rozszyfrować przekaz.
Kobieta mówi, żebym przyniósł suche rzeczy Krzyśka, bo on z zimna dostał już dreszczy. Odpowiedziałem, że jego bagaż został w górach.  

- W takim razie ściągaj swoje rzeczy i oddaj koledze - zadysponowała.
No ale moje rzeczy były jeszcze bardziej mokre niż jego, jechałem 2 godziny za autem w ulewie. Praktycznie w tempo zwróciła się do moich bułgarskich pomocników, instruując żeby zaprowadzili mnie na targ, a ja tam mam kupić ubrania dla Krzyśka. Od razu wpadłem na pomysł, że kupię mu ciuchy jak na Love Parade, zrobię mu potem kilka fot, idealnych do szantażu  ale rzeczywistość zweryfikowała mój projekt. Wcale nie było łatwo znaleźć rzeczy na pacjenta ze złamanym obojczykiem, czyli koszule lub bluzy rozpinane na guziki czy też zamek. Kurtka, buty to był już pryszcz. Problemem było jednak znaleźć sprzedającego posiadającego wszystkie te produkty, który zgodziłby się przyjąć zapłatę w euro. W końcu mój czar złamał opór młodej kobiety, która dysponowała wszystkim czego oczekiwałem. Zupełnie ja za dawnych lat. Bardzo dawnych.
W drodze powrotnej Tłumacz Elegant wytłumaczył mi, jak to tłumacz, że mieszkańcy Europy Wschodniej nagminnie starają się rozmawiać z Bułgarami po rosyjsku, sugerując się używaną przez tubylców cyrylicą. Owszem litery mają te same ale słowa zupełnie różne. To podobnie jak u nas, używamy alfabetu łacińskiego jak np. Portugalczycy ale weź człowieku takiego zrozum.

Oddałem rzeczy lekarce i spytałem o stan Krzysztofa, odpowiedziała tylko, że ordynator wszystko nam dokładnie opowie. Z tym “dokładnie”, biorąc pod uwagę barierę językową, to chyba przesadziła.
W drodze na prześwietlenie zwolniliśmy naszych bułgarskich przyjaciół, jeszcze raz dziękując im za okazaną pomoc. Rentgen wykazał, że złamanie obojczyka jest dosyć niebanalne. Czekamy w ambulatorium na chirurga. Burza przybrała na sile. Co jakiś czas gaśnie światło w szpitalu i załączają się agregaty prądotwórcze. Zadzwoniły szwagry. Są już w mieście, w barze 300 metrów od szpitala i póki co tam zostaną, bo ostatni odcinek drogi do szpitala to jedna ściana wody.
Przyszedł chirurg, którego w lesie spokojnie można by pomylić z niedźwiedziem właśnie. Rosłe, brodate chłopisko, kruczoczarno umaszczone. może to i lepiej, że Bartek został w barze. Brodacz w kitlu spojrzał na Krzyśka, spojrzał na zdjęcia i wypisał mi receptę. Na dwie rolki bandaża elastycznego. Serio. Zamurowało mnie. Dostrzegł to oczywiście i oświadczył, że jak przyjdzie ordynator, to nam wytłumaczy.

Szpital od apteki dzieliło 200m i wspomniana ściana wody. Pokonałem akwen sprawnie. Po zakupach spotkałem się na chwilę w barze ze szwagrami. Ustaliliśmy, że nie ma na co czekać, trzeba tu ściągnąć nasz samochód z lawetą z Sofii. To tylko 130-150 km w jedną stronę ale za to przez góry podrzędnymi drogami i w burzy. Wracając mieli odbić do muzułmańskiej wioski po motocykl Bacy. W zależności od posiadanych pokładów optymizmu, prognozowaliśmy przewidywany czas operacji. Ex na 4, Bartek na 6, a ja na 8 godzin. Standard.

Wróciłem do szpitala. Chirurg z siłą adekwatną do swojego wyglądu zrobił z Krzyśka mumię. No prawie.
Do gabinetu wszedł ordynator. Niewysoki, łysawy, szeroko uśmiechnięty, rubaszny jegomość. Eksplodował słowotokiem tak dynamicznym, że dopiero po chwili załapaliśmy, że mówi po polsku. Płynnie, bez akcentu, no może z lekkim lwowskim zaśpiewem. Pytam skąd tu Polak. Mówi, że nie Polak. Bułgar, ale studiował medycynę we Wrocławiu. W moich Międzyzdrojach też był. Przeprosiłem, że go nie pamiętam ale miałem wtedy 3 lata.  

Zwięźle wyłożył nam w czym rzecz. “Nasze” złamanie do najprostszych nie należy. Nie jest to oczywiście nic co by ich tu przerastało ale warunki tu mają jakie mają. Jakby na potwierdzenie jego słów od jakiegoś czasu szpital był już zasilany wyłącznie z agregatów, bo burza konsekwentnie demolowała okoliczną infrastrukturę energetyczną. W zasadzie mamy dwie opcję. Albo oni go tu zoperują, chętnie zresztą, bo sami są ciekawi, jak to chirurdzy, jak to tam wygląda w środku, albo przetransportujemy Krzyśka do Polski i tam podda się operacji. Każda z opcji ma swoje zalety i wady. Transport do Polski będzie bardzo męczący i bolesny. Obecnie Krzysztof jest tak mocno opakowany przez Chirurga-Niedźwiedzia, że co prawda nic nie ma prawa się przemieścić ale ból i pieczenie spowodowane przez ten opatrunek po 24-ech godzinach staną się trudne do zniesienia. Gdybyśmy się zdecydowali na transport, to mamy wrócić do szpitala na zmianę opatrunku przed wyjazdem.

Opcja operacji na miejscu też nie powala. Tutejszy szpital nie dysponuje takimi warunkami jakie mają polscy koledzy ordynatora. Ordynator wie, bo ma z nimi stały kontakt. Nawet rehablitacja w Polsce przebiega sprawniej, np. w Bułgarii w zasadzie są niedostępne specjalistyczne temblaki stosowane w skomplikowanych złamaniach obojczyka.
Jestem trochę zaskoczony. Bułgaria była zakodowana w moim umyśle jako lider dobrobytu  wśród państw tzw. “demokracji ludowej”. Największy na świecie producent olejku różanego, Złote Piaski, Warna, to działało na wyobraźnię. Bułgarska prowincja wygląda zupełnie inaczej. Jest tu chyba jeszcze skromniej niż w Rumunii. Za to ludzie wspaniali. Na całych Bałkanach, a szczególnie tam gdzie my się zapuszczamy stroniąc od asfaltu. W takich miejscach turysta to ciągle rzadkość i tam właśnie jesteśmy witani najserdeczniej.

Właściciel obojczyka decyduje, się na na naprawę powypadkową w Polsce. Pytamy czy mamy uiścić jakąś opłatę za pomoc ambulatoryjną. Były wrocławski student odpowiada, że jeśli nam się nie przelewa, to możemy jechać i nie płacić, nikt nas ścigać nie będzie, bo tu co prawda już Unia ale ludzie ciągle Słowianie. Natomiast jeżeli nas stać, to tu jak widać każdy grosz, znaczy stotinka, się przyda. Żegnamy półrodaka i udajemy się do kasy. I tu pojawia się problem. Kasa znajduje się w nowym budynku oddalonym o 200m, a z nieba wali wiadrami. Na 100% na tym dystansie cała wcześniejsza misja zakupu suchych ubrań dla Krzysztofa straci sens. Naszą konsternację przerywa znajomy brodaty chirurg. Podwozi nas swoim samochodem te 200m. Pan chirurg podwozi dwóch zabłoconych, zapewne pachnących mocno naturalnie, obszarpańców swoim autem! Wyobrażacie sobie taką akcję w kraju na Wisłą? Mało tego zawozi Krzyśka również do hotelu. Ja niestety “jestem motocyklem” więc kolejne parę minut jadę w deszczu tak intensywnym, że nie opuszczam szyby kasku, Z opuszczoną nie widzę nic.

Na jasnej podłodze korytarza w przytulnym małym hotelu zostawiamy nasz trop. Błotne odciski podeszw Sidi Crosfire’ów. Nie sposób do nas nie trafić. Szwagrom będzie lżej. Wydzwaniam do nich co jakiś czas. Bez sukcesów. Minęło kilka godzin powinni już być w Sofii.
W hotelu Krzsztof wyjawił mi swój noblowski plan. Geniusz wymyślił, że on tu w tym hotelu przeczeka 3-4 dni, a my będziemy mogli dokończyć swoją motocyklową podróż i w drodze powrotnej go zabierzemy. Postanowiłem nawet tego nie komentować. Jedynie spojrzałem na niego wymownie. To znaczy, tak mi się wydaje, że wymownie, bo w efekcie porażenia nerwu twarzowego, którego dostąpiłem dwa lata temu, dysponuję obecnie twarzą pokerzysty. W połowie. Druga połowa jeszcze emituje jakiś wyraz. I ta właśnie ½ wymowności wystarczyła. Kandydat na Nobla nie wrócił więcej do tego tematu. Zresztą zaledwie kilka chwil później, niedorzeczność swej propozyzji geniusz przełknął w milczeniu gdy poległ podczas próby samodzielnego zdjęcia butów.

Zszedłem po resztki bagażu do KTM-a. W drodze powrotnej zatrzymał mnie właściciel hotelu. Przez głowę przemknęła mi myśl, że będzie zaraz zgrzyt o to błoto na korytarzu. On natomiast zaproponował, żebym schował motocykl do jego prywatnego garażu, po co ma moknąć całą noc. Jest tylko jeden warunek, abym go wystawił rano, bo on będzie musiał wyjechać swoim autem. Moim myślom zrobiło się głupio. Tak trudno mi się przyzwyczaić do bezinteresowanej ludzkiej życzliwości, której tu doświadczam na każdym kroku.


Po powrocie do pokoju zastałem Krzysztofa śpiącego. Zasnął na siedząco oparty o wezgłowie łóżka. To był dla niego bardzo wyczerpujący dzień.
Zadzwonił Ex. Jest źle. Po kilku godzinach jazdy w koszmarnej ulewie są dalej od celu niż byli na początku. Ulewa spowodowała w górach osuwiska. Większość przełączy jest zamknięta, ale oni dowiadują się o tym dopiero docierając na miejsce. Halsują więc tak coraz bardziej oddalając się od Sofii. Do tego trudno o zasięg telefonów, a przy tej pogodzie GPS często traci kontakt z satelitą nie tylko w wąwozach. Już jakiś czas temu zapadł zmrok ale jadą dalej, bardziej już przecież nie przemokną. Obiecuje zadzwonić jak sytuacja się zmieni.
Po raz pierwszy zaczynam się martwić. Znam Exa i wiem, że w każdej chwili może zignorwać kolejny szlaban i ruszyć nocą na przełaj przez góry. To z nim jeżdżę najczęściej po górach i w tym duecie, to ja jestem Wielkim Hamulcowym. Cała nadzieja w Bratku i jego niskiej tolerancji na choćby hipotetyczną obecność niedźwiedzi.
Po prysznicu życia, wyczołgałem się z łazienki i w żenującym stylu wgramoliłem się na łóżko. Obok spał Krzysztof, niezmiennie na siedząco. Korzystając z tego, że jest prąd, włączyłem telewizor. Bałkańskie programy nocne bywają bardzo interesujące dla mężczyzny w średnim wieku. Niestety, na wszystkich kanałach królował ten sam news. Eksplozja w zakładach utylizacji amunicji. Kilkadziesiąt kilometrów od miejsca ostatniego kontaktu telefonicznego z Ex-em. Wybuch, a właściwie kilkugodzinna seria eksplozji, pochłonęła już ofiary śmiertelne, jest sporo rannych. Pożaru nie można opanować, bo akcja gaśnicza w tych warunkach jest niewykonalna. Ewakuowano kilka wsi. W powietrze wylatuje 10 ton amunicji. Sejsmografy notują wstrząsy o sile 1,5 stopnia w skali Richtera. Na górskie drogi walą się kamienno-błotne osuwiska. Policja i wojsko zamyka wszystkie przełęcze. Milion razy dzwonię do Ex-a, milion razy na próżno.
Siedzę tak na hotelowym łóżku i nie mogę wyjść ze zdumienia nad tym przedziwnym rozwojem zdarzeń. Czytałem nie tak dawno z wypiekami na uszach o kłopotach naszych kolegów w Tunezji ale to było w Afryce i trafili w sam środek rewolucji. A my się wybraliśmy w zasadzie za miedzę. Jesteśmy zaledwie o 30 godzin jazdy od domu. W środku Europy. Pojechaliśmy na lajtową wycieczkę.  Miała być tak lajtowa, że nawet wzięliśmy ze sobą kompletnego nowicjusza, a efekt jest jaki jest. Siedzę z połamanym kumplem, z którym nie wiadomo co robić. Operować, transportować czy dobić. Szpital wygląda jak lazaret, nawet prądu brak. Teraz zresztą mają chyba większe problemy, niż obojczyk polskiego turysty. Transport do Polski będzie długi i męczący o ile w ogóle możliwy. Póki co, przełęcze są zablokowane. Motocykl Krzyśka i jego bagaże zostały porzucone w małej górskiej wiosce daleko stąd, do której prawdopodobnie dojazd obecnie jest też niemożliwy. Szwagry zaginęli w akcji.
Okazuje się, że nie musi być daleko, ani nie musi być hardcorowo, żeby się znaleźć w czarnym odbycie. Czasem wystarczy odrobina talentu.


Nie mogę zasnąć do rana. I myślałbym tak do dziś gdyby świtem bladym nie obudził mnie telefon od Ex-a. Żyją, właśnie dotarli do Sofii. Wyglądali tak żałośnie, że obsługa hotelu pod którym stacjonował nasz samochód z lawetą, wpuściła ich natychmiast do pokoju, nie żądając żadnych dokumentów czy pieniędzy. Zła wiadomość jest tak, że nie są w stanie kontynuować podróży. Są przemoknięci, zziębnięci i bardzo zmęczeni. Muszą się przespać chociaż 2-3 godziny.

Wyglądam przez okno, na niebie nie ma śladu po burzy. Słońce bezczelnie świeci mi w twarz. Jedynie wiadomości w ciągle nie wyłączonym telewizorze, przypominają o atrakcjach ostatniej nocy.

8 godzin później pod hotelem meldują się szwagry. Po drodze zabrali od muzułmanów Suzuki, więc do zapakowania pozostał jedynie mój KTM. Po 15 minutach jesteśmy gotowi do drogi. Krzysztof wcześniej został oprawiony przez lekarzy. Ruszamy do domu z lekkim niedosytem i z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy. Z drugiej strony wszyscy jesteśmy zgodni, że wrażeń jak na te klika dni, było aż nadto.

100 dni później wróciliśmy dokładnie w miejsce,  w  którym przerwaliśmy poprzednią podróż. Tym razem nie tylko przejechaliśmy offem wzdłuż wszystkie górskie pasma Rodopów ale dotarliśmy nawet na greckie plaże Morza Egejskiego ale to już zupełnie inna historia...