czwartek, 10 lipca 2014

Zdążyć przed Putinem czyli Mołdawia 2014.



W tym roku nabyłem małego V-stroma, oczywiście chciałem go gdzieś wypróbować na dalszej trasie. Miałem mieszane uczucia, bo zawsze uważałem, że motocyklem powinno się głównie jeździć tam gdzie nie można samochodem. Nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać po podróżach sprzętem, który nie nadaje się teren. No bo co w tym fajnego?
Okazuje się, że podróżowanie motocyklem po czarnym, ma swój urok. Przede wszystkim, podróż jest dużo sprawniejsza niż autem. Nie trzeba do nikogo się odzywać, siląc się na elokwencję, ani nikogo słuchać udając zainteresowanie. Można robić objazdy korków po podwórkach, ścieżkach rowerowych. Ignorować kontrole policyjne, zapuszczać żurawia w dekolty kobiet w kabrioletach. W sumie sprzęt ma potencjał.

Postanowiłem podłączyć się do projektu Azji, który chciał się wybrać do Mołdawii. Azja generalnie jest wyznawcą filozofii Kononowicza i uwielbia jeździć tam gdzie nie ma niczego. Czterokrotnie pojechał na Syberię. Po raz pierwszy, żeby się przekonać, że tam nie ma nic, a potem jeszcze trzy razy, żeby się w tym upewnić. Jeździłby tak do dzisiaj ale Ruskie się połapały, że kolega musi mieć jakoś zryty beret i w obawie, że może to zakaźne, dostał szlaban na ruski szlaban. Nie muszę tłumaczyć co dla Azji oznaczał zakaz wjazdu do Azji.
Bardzo to przeżył. Sprzedał KTM-a, kupił Transalpa, sprzedał Transalpa, kupił Hondę CX500, którą też sprzedał i kupił znowu Transalpa czym w zasadzie potwierdził rosyjska diagnozę. Już miał otworzyć komis, bo tak dobrze mu szło, gdy wpadł na pomysł, żeby jechać do Mołdawii, bo wielu twierdzi, że tam też nie ma nic. Dziwak faktycznie trochę jest, prostuje chipsy zanim je zje i w nocy pasjami wydłubuje woskowinę z uszu, problem w tym, że nie z własnych ale poza tym i może jeszcze wyglądem psychopaty, jest spoko.

 



Nie będę krył było ciężko. Jedliśmy byle co, w koszmarnych przybytkach.










Spaliśmy byle gdzie i często w przypadkowym towarzystwie. 

Nasz dramat zdawał się nie mieć końca...


.....





W sumie najdłużej wypadł nam przejazd przez Polskę, a to dlatego, że mamy bliżej do Paryża niż Słowackiej granicy. Potem już było z górki.
Oczywiście, po drodze chłonęliśmy wyłącznie regionalne produkty, kupowane w uroczych małych rodzinnych sklepikach prowadzonych przez cudownych starszych ludzi.








.....




Przelot przez Rumunię najprostszą trasą wydał nam się poniżej naszej godności globtroterów, wiec wybraliśmy drogę przez góry gdzie ku zadowoleniu Azji nie ma nic, a przynajmniej jeśli nawet to mało. O ile Maramuresz przejechaliśmy w miarę sprawnie, to Bukowina zaskoczyła mnie całkowicie. W życiu nie jechałem tak koszmarną drogą asfaltową (E58 do Suceavy). Wyglądała jakby systematycznie była ostrzeliwana z granatników. Wyrwy miały po kilkanaście centymetrów głębokości i ostre krawędzie. Mój DL nie był zachwycony. Do tego była kręta jak to górska droga w Rumunii. No i oczywiście zgodnie z prawem Murphiego lunęło tak potężnie, że po raz pierwszy puściła moja przeciwdeszczówka. I to gdzie? W kroczu, a jakżeby inaczej. Kontrast termiczny porażający gdy tak wygrzane miejsce zaleje zimna woda. Z drugiej strony poczułem się nieco podbudowany, ze mimo sędziwego wieku mam ciągle czucie w tych rejonach.























.....

Chciałbym uzupełnić opis do poprzedniego zdjęcia, bo mój wzrost może wprowadzać w błąd, ja tam nie siedzę na motocyklu, ja tam stoję.

Dziennie spędzaliśmy w siodle ok. 10 godzin i nie dlatego, ze jesteśmy miękkie faje i jeździmy wolno, tylko dlatego, że wybieraliśmy boczne drogi, żeby zobaczyć jak najwięcej i tej wersji będziemy się trzymać. Zgodnie z planem przejechaliśmy Rumunie w jeden dzień ale do hotelu przy mołdawskiej granicy dotarliśmy już po zmroku. Od razu mnie urzekł, poczułem więź z tym miejscem, jakbym był nieodłącznym elementem tego wystroju.



Dla potomnych. Hotel Albert w Botosani. Niczym nieuzasadnione 3 gwiazdki. 10 euro/osobonoc ze śniadaniem. W sumie całkiem przyzwoity.
Chciałbym się też wytłumaczyć z kolejnego zdjęcia, które postanowiłem opublikować, bo sądząc po reakcji Azji na opis jego osoby w tej relacji, fotka ta i tak, prędzej czy później pojawiłaby się w sieci.
To nie jest tak, że z wiekiem spadły mi standardy. Po prostu, jak wspomniałem, było ciemno i byłem zmęczony. Często muszę stawiać czoła namolnym awansom rumuńskich kobiet, bo podobno wyczerpuję wizerunek rumuńskiego mężczyzny idealnego. Jestem niski, gruby i śniady.
Czasem jednak brakuje już sił. W każdym razie rano wypadało odwdzięczyć się chociaż fotką. Zaskoczyła mnie prośba o telefon. No cóż podałem. Pierwszy jaki miałem w spisie połączeń. Padło na Exa. Tomek nie dziękuj.
























.....




Granica rumuńsko-mołdawska przebiega przez środek tamy, jest to naprawdę bardzo malowniczy pas ziemi niczyjej. Ostatnia miejscowość w Rumunii to Stanca, jest tam stacja paliw. To ważne bo można tam zapłacić kartą, natomiast po mołdawskiej stronie rzadko, a i o bankomat, poza dużymi miastami, niełatwo.






Mołdawskie przejście graniczne, przypomina bardziej budkę dróżnika niż granicę z UE. Ruch żaden. Wszystko odbywa się sprawnie. Trzeba zapłacić ok 2 euro opłaty ekologicznej, resztę wydają w mołdawskich lejach, żeby było ciekawiej na wszystkich mołdawskich banknotach jest ten sam wizerunek tego samego króla, Stefana Wielkiego, jakby sam przelicznik lei na euro i euro na złote nie był dostateczną rozrywką. Przy okazji, Mołdawski Bank Centralny, rzadko wymienia banknoty więc bywają zniszczone. Ze względu na niska wartość, mało jest monet w obiegu i może się zdarzyć, że resztę otrzymacie w cukierkach, gumie do żucia lub... arbuzie, co dla motocyklisty może stanowić problem.
Od tego momentu przeszliśmy w zasadzie na rosyjski, co mnie w sumie ucieszyło, bo ze wszystkich nieznanych mi języków obcych (czyli wszystkich), ten jest nieznany mi najmniej. Zanim nas puścili spytali czy nie wieziemy alkoholu lub narkotyków, a Azję dodatkowo czy nie jest psychopatą. Dwukrotnie.



























......



Mołdawia w dużej części spełniła oczekiwania Azji. Nie ma tam gór, nie ma tam morza, nie ma nawet samochodów, nie licząc większych miast. Wszystkich dwóch.
Teren jest nizinny, lekko pagórkowaty, średnia wysokość 147 n.p.m. Do tego najbardziej żyzne gleby w Europie. Ma to swoje konsekwencje dla lubiących nocować na dziko. Cały teren kraju jako łatwy do zagospodarowania został... zagospodarowany. Lasów się nie stwierdza wcale. Pola albo w zbożach albo ciągnące się po horyzont ogrodzone winnice. Pastwiska zwykle pełne zwierząt. Oczywiście da się ale wymaga to zdecydowanie więcej zachodu niż w np. w sąsiedniej Rumunii.



Drogi asfaltowe są jak stworzone na testy podróżnych enduro. Natomiast  pomiędzy wioskami drogi są wyłącznie gruntowe wgryzają się w wyżej wspomniane żyzne gleby i po deszczu zamieniają się w smoliste bagna. Na miejscowych Ziłach nie robi to jednak większego wrażenia, a przewóz kilkunastu osób na odkrytej skrzyni ciężarówki, to nic niezwykłego.
Zaprzęgi są również bardzo powszechne, z tym że napęd stanowią głownie muły i osiołki, ciągnące takie mini wozy często  na... motocyklowych kołach.



Nie wiem dlaczego tak jest ale przejechaliśmy całą Mołdawię wzdłuż (350 km) i spotkaliśmy tylko dwa motocykle w ruchu i dwa zaparkowane na posesjach.



Tym bardziej nasze wzbudzały spore zainteresowanie i stanowiły znakomity pretekst nawiązywania kontaktów z miejscową ludnością.
























.....



Historia Besarabii czyli Mołdawii jest pokręcona jak każdego państwa czy narodu w tym rejonie Europy. Oczywiście nie brakuje związków z Polską. Jako jej północny sąsiad Polska należała do jej najwierniejszych wrogów. Mieliśmy też w tym temacie liczną konkurencję, Tatarów, Turków i Węgrów. W każdym razie w tamtych czasach w Mołdawii nikt się nie nudził. Jednak szczyt swojego rozkwitu Besarabia zawdzięcza temu kolesiowi z banknotów, Stefanowi III Wielkiemu. Choć tak po prawdzie to uratował ją osławiony... Drakula ale trochę głupio było Mołdawianom nosić na sercu obrazki z wampirem, więc na banknoty trafił Stefan.
W skrócie było to tak, że stryj Stefana zgładził mu ojca i zagarnął tron, bardzo też chciał aby i Stefek czym prędzej spotkał się z ojcem. Nic więc dziwnego, że przedmiot stryjecznej troski natychmiast ewakuował się ze dworu, a razem z nim jego przyjaciel, Vlad, zwany później Palownikiem czyli właśnie Drakula, który zresztą chronił się na tym dworze przed własnymi krewnymi, bo kiedyś krewni znacznie bardziej się interesowali sobą nawzajem, nie to co dzisiaj. Kto wie może od tego krwawego zainteresowania wywodzi się właśnie termin "krewny".
W każdym razie Drakula, który szybciej ogarnął się w nowych okolicznościach stał się na tyle potężnym władcą, że jego pomoc okazała się decydująca w drodze Stefana na tron. Mołdawia stała się państwem dwukrotnie większym od obecnego, z dostępem do Morza Czarnego.
Przez pewien czas stała się tez lennem Polski, bo uznała że taniej wyjdzie płacić, niż bez końca klepać się z Polakami na wszystkich swoich północnych pastwiskach.



Polakom trochę dłużej zajęło dojście do takiej konkluzji. Pod koniec XIX wieku, grupa polskich inwestorów Z Chocimia i Kamienia Podolskiego kupiła 25 hektarów ziemi i zbudowało wieś Styrcza (Stircea). Ziemia była świetna, siła robocza tania, wina bajeczne, a dziewuchy palce lizać. No to zostali na zawsze.














Postanowiliśmy tam zajrzeć. Trafić nie łatwo. Po kolei wypial sie na nas Garmin, Tomtom i "Automama", choć ta ostatnia była najlepsza. Ostatecznie pomogły mapy offline Googla. Do dzisiaj dominującym jezykiem we wsi jest język polski. Jest kościół katolicki. Małe prywatne muzeum i Dom Polski. Generalnie w Styryczy można u Polaków znaleźć nocleg dla kilkunastu osób. Kontakt Pani Lilia Górska (liliagur(małpa)rambler.ru, dla zainteresowanych mam nr telefonu.






Nie ma co kryć we wsi, jak w innych mołdawskich, bieda aż piszczy. Kobieta z którą rozmawialiśmy właśnie kosiła "trawnik" przed domem... sierpem. Fakt, ze Fiskarsa. Myślałem, że Azja będzie szczytował i zostanie tam na zawsze, a przynajmniej na nocleg, bo tam naprawdę nie ma nic ale dzień był młody i rozochocony Azja chciał zobaczyć kolejne "nice".
Chciałem dać zarobić miejscowym i kupić na spółę z Azją arbuza, których tu pełno ale stwierdził, że nie będzie rozłupywał niczego co tak bardzo przypomina jego własną głowę. Ostatecznie kupiliśmy czereśnie. 4 złote za kilogram. I pojechaliśmy dalej.
























......


Mołdawia z tymi swoimi pagórkami przypomina folię bąbelkową. Mniej więcej na ok. osiem bąbelków, przypada jeden zbiornik wodny, jest ich mnóstwo. Ni to stawy, ni to jeziora czasem połączone w ni to rzeki. Polskie MSZ zachwala je poszukiwaczom mocnych wrażeń, podobno w wielu można znaleźć m.in. zarazki cholery. MSZ też twierdzi że woda z kranów i studni nie nadaje się do spożycia ale wygląda to bardziej na typową dla MSZ asekurację niż rzetelna informację. Tak czy inaczej, żadnego zarazka nie widziałem, a wzrok mam sokoli.



Rozłożyliśmy się nad takim bajorem. Jest pięknie, błogo, romantycznie i płasko, więc można się rozłożyć gdziekolwiek. Wystarczy butem rozgarnąć kozie odchody, które również są gdziekolwiek.
Zrobiłem sobie ulubioną herbatę i kanapkę, z mojego domowego chleba robionego na zakwasie, zwieńczoną polskim Pasztetem Podlaskim, kupionym w miejscowym sklepie, a robionym być może z kur mordowanych w ubojni naszego forumowego Spoza. Poczułem się trochę jak w domu. Oparłem się o motocykl i chłonąłem niczym niezmącony krajobraz i ziołowy zapach traw, wzbogacony lekką nutką kozich ekskrementów. Po raz kolejny wyglądałem jak z reklamy Touratecha. Nirwana.



I po raz kolejny długo nie trwała. Azję urzekł również ten plener i zaczął pstrykać mi zdjęcia, a nie lubię jak ktoś mnie "zdejmuje" bez kasku, kto mnie widział na żywo rozumie dlaczego. Postanowiłem jednak wytrwać cierpliwie, aż mu się skończy rolka w aparacie, w końcu to Azja mnie zabrał ze sobą, a nie odwrotnie. Wytrwałem.

Teraz zaczął jeść. Mielił żuchwą wcale nie najciszej ale umówmy się, w granicach akceptacji. Dam radę. Wróciłem do nirwanienia. Zamknąłem oczy. W tym właśnie momencie coś zaczęło drzeć ryja z szuwarów. Głośno, przeraźliwie, wibrująco, tak ze sto metrów na lewo.
Ożeszszz ty... Pierwsza moja myśl - Bąk. Taki ptak, nie owad. Jakiś mądrala nazwał tak samo ptaka jak owada, żeby zamotać tak jak Mołdawianie ze Stefanem na banknotach. Sam mam dom na łące, to znam temat. Znalazłem gdzieś w necie trafny opis odgłosu Bąka podczas godów, więc generuje on dźwięk przypominający ryk krowy tonącej w bagnie. To szczera prawda, a gnój nie większy niż Sidi Crossfire. Jednak to to darło się inaczej, tak bardziej sopranem. Teraz dopiero zobaczyłem, że na prawo, po drugiej stronie wody oddala się od nas stado kóz. Były gdzieś już z 500m dalej ale na potrzeby tej relacji napiszę, że z kilometr lekko licząc. Załapałem. W chaszczach zgubiła się mała koza. Nic nie widzi przez te trawy, nie wie gdzie iść, to drze ryja. Zupełnie bez sensu, bo stado daleko i co najwyżej słyszy własne dzwonki ale czego wymagać od kozy. No to spoko, pomyślałem, wokół pełno półdzikich psów, więc problem zaraz sam się rozwiąże. Z tymi kundlami jednak jak z Policją, jak trzeba to ich nie ma. Trudno, podjadę, odnajdę i podrzucę psom albo kozom, w zależności gdzie będzie bliżej.



Ruszyłem dziarsko przez śmiercionośne osty i pokrzywy, niczym Hanka Mostowiak przez kartony. Oczywiście gdy się zbliżałem, to koza cichła, gdy oddalałem darła i tak w kółko. W końcu ją wypatrzyłem. Małe to, chude ale sądząc po możliwościach wokalnych, 80% jej ciała to płuca.





Vstrom z tobołkami nie jest najlepszym sprzętem pasterskim ale wszyscy moi koledzy, a przynajmniej ci którzy mi wiszą kasę, czyli w zasadzie wszyscy, potwierdzą że jestem wirtuozem offroadu.







Trochę mnie bydle przeczołgało po okolicy ale ostatecznie została ujęta po dramatycznym pościgu i doprowadzona do miejsca zameldowania.











Nieoczekiwanie okazało się, że było to ulubione koźle córki pasterza. Podziękowała mi jak umiała najpiękniej. Może jeszcze tam wrócę. Obecnie uprawiamy przyjaźń przez Skypa.


c.d.n.